Dodaj wpis w tym temacie
Spis tematów | Strona: 1 Wyślij wiadomość do admina |
Przewiń wpisy ↓ | Totalizator - w odmętach niejasności |
2015-01-30 (18:06)![]() Data rejestracji: 2015-01-30 00:00:00 Ilość postów: 854 ![]() | wpis nr 871 934 [ CZCIONKA MONOSPACE ] Zainspirowało mnie idiotyczne pisemko do Paski od TS. W tym wątku będziemy dokumentować problemy z TS: prawne, organizacyjne, kulturalne, jakiekolwiek. Wrzucam pierwszą porcję materiałów - dołączajcie się! |
2015-01-30 (18:06)![]() Data rejestracji: 2015-01-30 00:00:00 Ilość postów: 854 ![]() | wpis nr 871 935 [ CZCIONKA MONOSPACE ] Afery gospodarcze. Totalizator Sportowy SA. Witold Gadomski (07-06-00 00:00) 2000/06/07 Sport był wehikułem, na którym Kwaśniewski wjechał w świat wielkiej polityki. Niektórzy politycy AWS sądzą, że ten wyczyn można powtórzyć w kampanii prezydenckiej Krzaklewskiego. Czy dlatego w trybie nadzwyczajnym zmieniono prezesa Totalizatora Sportowego? O co chodzi? To przecież oczywiste, o pieniądze - mówi pan Stanisław. - O prawie pół miliarda złotych, jakie trafiają co roku do kasy państwa i państwowych jednostek. O setki milionów wydawane na reklamę. I o kontrakt dla operatora, który rocznie będzie miał sześć, może siedem procent od obrotu, czyli od przeszło 2 mld zł. - To przecież spółka skarbu państwa, są od niej większe. Skąd tyle emocji? - pytam. - Panie redaktorze, pan tylko udaje naiwnego - śmieje się mój rozmówca uchodzący za jednego z najlepszych znawców tej branży. - Pan przecież wie, że hazard to biznes jedyny w swoim rodzaju. W każdym kraju interesuje się nim państwo, partie polityczne, biznesmeni, ludzie o krystalicznym charakterze i o podejrzanej reputacji. A to, co dziś robi Totalizator Sportowy, to nie zabawa dla znudzonych rodzin. To hazard w najczystszej postaci. Nadzwyczajne zebranie Wąsacza 17 kwietnia rada nadzorcza Totalizatora Sportowego odwołała prezesa Sławomira Sykuckiego i powołała na stanowisko Władysława Jamrożego. Sykucki, szefujący Totalizatorowi od 1995 r., uchodzi za człowieka lewicy. Mianowany został przez wicepremiera Grzegorza Kołodkę, wcześniej w Ministerstwie Finansów był wicedyrektorem departamentu gier losowych. - Tak, jestem człowiekiem lewicy - mówi - ale tylko przy urnie wyborczej. Na co dzień jestem menedżerem i nieskromnie powiem, że niewiele jest w Polsce osób, które znają się na grach lepiej ode mnie. Jamroży został prezesem PZU po zwycięstwie wyborczym prawicy w 1997 r. Łączą go specjalne stosunki z ministrem skarbu Emilem Wąsaczem i politykami AWS. Przed paroma miesiącami stał się jednym z bohaterów zamieszania wokół BIG Banku Gdańskiego. Wyszła na jaw tajna umowa, jaką podpisał z Deutsche Bankiem w sprawie sprzedaży pakietu akcji BIG. 28 stycznia br. podczas walnego zgromadzenia akcjonariuszy BIG Jamroży głosował ponoć wbrew instrukcjom ministra skarbu, za co został zawieszony w funkcji prezesa PZU - lecz nie odwołany. Minister kilka razy zmieniał zdanie na temat treści instrukcji, jakich udzielił Jamrożemu. Mianując Jamrożego na stanowisko szefa Totalizatora, Wąsacz dowiódł, że wcale nie stracił do niego zaufania. Przeciwnie - traktuje go jako człowieka do zadań specjalnych. Jamroży rozpoczął urzędowanie w Totalizatorze, będąc jednocześnie zawieszonym prezesem PZU. Jest prawie pewne, że w firmie ubezpieczeniowej posadę straci, gdyż posiadające 30-procentowy pakiet konsorcjum BIG-Eureco-BCP ma zastrzeżenia co do jego lojalności. Na razie jednak - przynajmniej formalnie - Jamroży zasiada na dwóch fotelach, pobierając podwójną pensję. Zmiana na stanowisku prezesa Totalizatora odbyła się w atmosferze skandalu. Już w lutym do mediów przedostała się informacja, że do tej funkcji przymierza się Stanisław Alot - były prezes ZUS. Prasa wyśmiała tę kandydaturę, przypominając, że pod rządami Alota w budżecie ZUS powstała dziura 5 mld zł. Jednakże Alot był działaczem "Solidarności" i koledzy musieli mu znaleźć godne stanowisko (ostatecznie został prezesem spółdzielni wydającej "Tygodnik Solidarność"). Stało się jasne, że nad Sykuckim zbierają się czarne chmury. Jego kontrakt w Totalizatorze kończył się w czerwcu. Wystarczyło poczekać dwa miesiące, ale komuś w rządzie zaczęło się dziwnie śpieszyć. 6 kwietnia Wąsacz odbył sam ze sobą nadzwyczajne walne zgromadzenie udziałowców spółki Totalizator Sportowy sp. z o.o. Miał do tego prawo, skarb państwa jest bowiem stuprocentowym udziałowcem spółki, a minister pełni rolę właściciela. Wąsacz powiększył radę nadzorczą z pięciu do dziesięciu osób, a jednocześnie zmienił jej skład. Tłumaczył to "koniecznością zwiększenia nadzoru nad spółką". Tradycyjnie w radzie zasiadali przedstawiciele Ministerstwa Skarbu, Ministerstwa Finansów, Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki oraz dwóch reprezentantów załogi. Minister usunął dotychczasową przewodniczącą rady Katarzynę Gonta-Grabiec, od wielu lat pracującą w Ministerstwie Skarbu, i powołał na jej miejsce Zbigniewa Derdziuka, wiceministra w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Derdziuk należy do nieformalnej grupy zwanej pampersami, której ostatnio w polityce nie wiedzie się najlepiej, ale która wciąż ma poważne wpływy na styku polityki z biznesem. Wicepremier oszukany Nadzwyczajny tryb walnego zgromadzenia był sprzeczny ze statutem spółki. Minister najwyraźniej odbył zebranie w pośpiechu. Liczbę członków rady nadzorczej zwiększył do dziesięciu, lecz obsadził tylko osiem stanowisk. Najwyraźniej zabrakło mu czasu na znalezienie dwóch kandydatów. Przyczynę pośpiechu łatwiej zrozumieć, gdy uwzględnimy fakt, że 15 kwietnia (dziewięć dni po nadzwyczajnym walnym zgromadzeniu) weszło w życie rozporządzenie Rady Ministrów w sprawie przedsiębiorstw i spółek skarbu państwa o szczególnym znaczeniu dla gospodarki. Rozporządzenie wymaga, by skład rady nadzorczej Totalizatora - spółki, która podlega specjalnej kontroli resortu finansów - był uzgadniany z ministrem finansów. Wąsacz chciał zdążyć przed wejściem w życie tego rozporządzenia. Pośpiech, jak wiadomo, jest złym doradcą i minister, zbierając się sam ze sobą w trybie nadzwyczajnym, popełnił kilka błędów proceduralnych - złamał umowę spółki, naruszył regulamin rady nadzorczej oraz przepisy ustawy o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych. Jak na ministra, który ma dbać o stan i prywatyzację majątku państwowego, nieźle. Sykucki, czując, że wokół niego robi się gorąco, a zmiana składu rady nadzorczej jest wstępem do jego odwołania, 11 kwietnia wniósł pozew do sądu gospodarczego o stwierdzenie nieważności uchwały zgromadzenia wspólników Totalizatora. Argumentował, że ośmioosobowy skład rady nadzorczej jest sprzeczny z ustawą o komercjalizacji i prywatyzacji, a w czasie zgromadzenia wielokrotnie naruszono regulamin. Sąd przyznał rację Sykuckiemu i postanowienia ministra Wąsacza unieważnił. Minister - przewidując, jaki będzie werdykt sądu - 14 kwietnia zebrał się po raz kolejny w trybie nadzwyczajnym i odwołał z rady nadzorczej trzy osoby, które mianował tydzień wcześniej. Ponieważ jednak sąd uznał, że pierwsze nadzwyczajne walne zgromadzenie Wąsacza było nieważne, tym samym nieważne były wszelkie zmiany w radzie nadzorczej. Wąsacz nie bardzo się tym przejął. 17 kwietnia zebrała się rada nadzorcza w nowym składzie (którego legalność do dziś pozostaje kwestią sporną). Obecnych było czterech jej członków, w tym reprezentujący Ministerstwo Finansów Jacek Bart-miński - asystent wiceministra Jana Wojcieszczuka. Na dzień przed zwołaniem rady w kilku gazetach pojawiła się informacja, że nowym prezesem Totalizatora będzie Jamroży. Kiedy 17 kwietnia informacja potwierdziła się, wybuchł skandal. Dla wszystkich było jasne, że Wąsacz, mianując Jamrożego, umacnia wpływy AWS w bogatej spółce. Po co potrzebne są partii politycznej takie wpływy? Jasne, że nie po to, by pilnować prawidłowego skreślania numerków. "Politycy przekrzykują się w antykorupcyjnych hasłach, ale jak jest okazja, robią skok na kasę" - komentowały media. Wicepremier Leszek Balcerowicz natychmiast odciął się od decyzji rady nadzorczej Totalizatora, czyli tak naprawdę od decyzji Wąsacza. Opublikował w "Gazecie" list, wyjaśniający, że Ministerstwo Finansów nie miało ze zmianami w Totalizatorze nic wspólnego, a przedstawiciel tego resortu głosował przeciw powołaniu Jamrożego. Balcerowicz mylił się, choć nie był tego świadomy. Głosowanie w radzie nadzorczej było tajne. Decyzja zapadła przy jednym głosie przeciw. Wicepremier był przekonany, że był to głos Bartmińskiego. W radzie nadzorczej są jednak również przedstawiciele pracowników i po kilku dniach okazało się, że to właśnie jeden z nich głosował przeciw Jamrożemu. A zatem Bartmiński oszukał swego pryncypała. W Ministerstwie Finansów panuje przekonanie, że nie działał z własnej inicjatywy, lecz wykonał polecenie swego bezpośredniego szefa wiceministra Wojcieszczuka, który z kolei otrzymał instrukcję od liderów AWS. Odpolitycznić hazard Zbulwersowany tą sytuacją, 8 maja, Balcerowicz wysyła list do Wąsacza, skądinąd swego podwładnego w rządzie. "Poważny niepokój muszą budzić podejmowane w ostatnim okresie niektóre działania organów spółki. (...) W obecnej sytuacji za konieczne uważam szybkie dostosowanie składu rady nadzorczej Totalizatora Sportowego do wymogów ustawowych. (...) Osobiście za rzecz nie mniej ważną uważam nasz wspólny obowiązek powołania do składu rady nadzorczej wyłącznie osób o wysokich kwalifikacjach zawodowych i moralnych oraz nie rodzących podejrzeń o stronniczość. Wykluczam tym samym, by członkami rady nadzorczej były osoby jednoznacznie kojarzone z którymkolwiek środowiskiem politycznym. Jednocześnie podtrzymuję swój wniosek, by członkowie zarządu, a zwłaszcza jego prezes, byli wyłonieni w drodze otwartego konkursu. Jestem przekonany, że taki tryb wyłonienia władzy wykonawczej spółki przyczyni się do uwiarygodnienia w społeczeństwie Totalizatora Sportowego oraz poprawi wizerunek naszego rządu". Wąsacz odpowiedział 11 maja. Zapewniał o zgodności działań Ministerstwa Skarbu z prawem (wbrew orzeczeniu sądu) i kończył słowami: "Pozostaję w nadziei na kontynuację dotychczasowej bardzo dobrej współpracy z Panem Premierem oraz liczę na konstruktywne nasze współdziałanie przy konsekwentnym podejmowaniu następnych działań, niezbędnych dla unormowania wewnętrznych stosunków w spółce Totalizator Sportowy". Ani słowa o odpolitycznieniu rady nadzorczej, o propozycji konkursu na prezesa Totalizatora. Zbulwersowany Balcerowicz wysyła drugi list do Wąsacza: "Członkowie zarządu spółki (...) powinni być wyłonieni w drodze konkursu. Zarówno członkowie rady nadzorczej, jak i zarządu nie mogą być kojarzeni z partykularnymi interesami politycznymi lub zasadnie posądzani o taką stronniczość". Wicepremier wyraził też niepokój z powodu zmian w statucie spółki. Wąsacz wprowadził bowiem zapis, że rada nadzorcza Totalizatora wybiera i odwołuje członków zarządu kwalifikowaną większością dwóch trzecich głosów. Oznacza to, że zarząd (i prezesa) można odwołać tylko wówczas, gdy w pięcioosobowej radzie nadzorczej opowie się za tym czterech członków. Nie wystarczą zatem głosy przedstawicieli Ministerstwa Skarbu i Ministerstwa Finansów - dwa miejsca w radzie nadzorczej należą bowiem do przedstawicieli załogi, którzy mogą skutecznie blokować wszelkie zmiany personalne. Tymczasem, mimo decyzji sądu stwierdzającej nieważność walnego zgromadzenia akcjonariuszy, a tym samym nieważność wyboru nowego prezesa, od kwietnia w Totalizatorze rządzi Jamroży. Sykucki formalnie jest na urlopie. W wypowiedziach dla prasy kilkakrotnie stwierdzał, że nie ma pretensji do ministra skarbu i swego następcy na fotelu prezesa. Jego umowa z Totalizatorem przewiduje roczną odprawę pod warunkiem niepodejmowania pracy w firmie konkurencyjnej w stosunku do Totalizatora. Mówi się, że Sykucki z rocznej odprawy zrezygnuje - wybierze stanowisko w prywatnej firmie zajmującej się hazardem. W podjęciu tej decyzji pomogła mu ustawa ograniczająca płace w spółkach państwowych. Od działacza do krupiera Nie bez powodu Totalizator został zaliczony do spółek skarbu państwa o specjalnym znaczeniu. Nie chodzi tylko o jego wielkość - w zeszłym roku obroty firmy wyniosły 2 mld 74 mln zł (na ten rok zaplanowano 2,4 mld zł), a zysk netto 132 mln zł. Totalizator wykonuje monopol państwa na gry liczbowe, jest więc prawnie chroniony przed konkurencją. W zamian za to płaci do kasy państwa 20 proc. od swych obrotów, następne 20 proc. przekazuje na potrzeby sportu. Na rok bieżący w budżecie państwa przewidziano wpływy z podatku od gier w wysokości 1 mld zł. Przeszło połowa z tej kwoty przypada na Totalizator. Firma zajmuje się hazardem. Innymi słowy - wykorzystuje ludzkie marzenia i złudzenia. Hazard działa jak narkotyk - przestrzegają moraliści. Co tydzień do kolektur Totalizatora przynosi swe pieniądze 6-10 mln osób. Są tacy, którzy przegrali w multilotka fortunę i dziś leczą się z uzależnienia od hazardu. Sykucki nie zgadza się z takim punktem widzenia. - To, co robi Totalizator, jest legalne i przynosi państwu korzyści. Ja nie jestem od ocen moralnych. Problemem jest zorganizowanie rozrywki dla ludzi, którzy mają coraz więcej wolnego czasu. Totalizator dostarcza takiej rozrywki. Prezes nie wypiera się swych związków z organizacjami mającymi rodowód peerelowski. W latach 80. był wiceprzewodniczącym Zarządu Warszawskiego ZSMP. "Wcale się tego nie wstydzę" - mówił w wywiadzie dla tygodnika "Angora". Zawsze jednak podkreśla: "Nie jestem z ulicy Szarej [siedziba ZSMP], ale z Ministerstwa Finansów". Jak wielu działaczy młodzieżowych na przełomie lat 80. i 90. spróbował sił w biznesie. Był współzałożycielem Fundacji Mierki zarządzającej majątkiem ZSMP (później na jej czele stała żona Sykuckiego). Gdy w Ministerstwie Finansów zaczął rządzić Kołodko, Sykucki został wicedyrektorem departamentu gier losowych. Nadzorował działalność Totalizatora Sportowego, którym w tym czasie kierował Grzegorz Sołtysiński, uważany za człowieka Wałęsy (na kilka dni przez opuszczeniem Pałacu Prezydenckiego Wałęsa wręczył mu odznaczenie). Sykucki niespecjalnie dopieszczał Sołtysińskiego - zgłaszał zastrzeżenie do umowy podpisanej w 1991 r. z firmą GTech, blokował pomysł multilotka. Wreszcie w 1995 r. przejął po nim fotel prezesa. Rozpoczął budowę imperium Totalizatora. Podjął ekspansję na rynku hazardu, a przede wszystkim wprowadził nową grę - multilotka. Gdy obejmował firmę, miała ona 490 mln zł obrotu, gdy odchodził - pięć razy więcej. W 1995 r. Totalizator notował stratę, Sykucki mógł się pochwalić znacznymi zyskami. Na stanowiska dyrektorskie w Totalizatorze trafiło paru jego kolegów, działaczy młodzieżowych. Ale na najwyższych stanowiskach w zarządzie Sykucki pozostawił fachowców - m.in. Henryka Misia od 20 lat pracującego w Totalizatorze. Maszynka do pieniędzy - To nie jest żadna gra liczbowa, tylko czysty hazard - twierdzi specjalista od rynku gier losowych. Tradycyjny totolotek, w którego Polacy grali od 1956 r., miał ograniczoną pulę wygranych - połowę z sum wpłacanych przez grających. Losowania odbywały się raz w tygodniu (na początku lat 90. wprowadzono dwa losowania: "Miliard w środę, miliard w sobotę"). Najwyższa możliwa wygrana rosła wraz z inflacją, ale nigdy nie była szokująco wysoka. Multilotek zmienił te zasady. Nie ma stałej puli do wygrania, nie ma limitu wygranej. Ta gra przypomina ruletkę - wygrywa się za prawidłowe odgadnięcie kilku cyfr. Można grać w różnych systemach, obstawiając np. tylko dwie cyfry (wygrywa się wtedy mniejszą pulę). Gdyby ktoś miał wyjątkowe szczęście, mógłby "rozbić bank" i puścić Totalizator z torbami. Długi płaciłby skarb państwa. Taki zarzut postawili przed kilku laty kontrolerzy NIK, podobnego zdania był także Jan Bogutyn, wiceminister finansów w rządach koalicji SLD-PSL. - Rachunek prawdopodobieństwa działa na naszą korzyść - odpowiada Sykucki. - W multilotka grali już Chińczycy 3,5 tys. lat temu. To dla Totalizatora bezpieczna gra. Łatwo to sprawdzić. Prawdopodobieństwo wygrania szóstki w dużym totku wynosiło jeden do 14 milionów. W multilotku skreśla się 20 z 80 cyfr. Prawdopodobieństwo skreślenia wszystkich prawidłowych jest 250 miliardów razy mniejsze niż w dużym totku! "Co by było, gdyby każdego dnia dziesięciu graczy wygrywało po 100 tys. zł?" - pytał Sykuckiego dziennikarz "Magazynu Finansowego" (nr z 15 marca '99). "Wzrosłyby nam szybko obroty - odpowiedział prezes. - Opłaci się nam dołożyć do tej gry dla wzrostu obrotów". Multilotek okazał się maszynką do robienia pieniędzy, a właściwie do wyciągania ich z kieszeni marzycieli. Totalizator postawił ponad 5 tys. lottomatów połączonych siecią z centralnym komputerem. Zakłady przyjmuje się niemal do ostatniej chwili przed losowaniem pokazywanym publicznie w Polsacie. Sykucki snuł plany dalszej ekspansji. - Teoretycznie mógłbym postawić 9 tys. lottomatów - mówi. - W USA gra podobna do naszej ma losowania co pięć minut. Polacy wkrótce będą grać przez Internet i znikną wszelkie ograniczenia. Rynek hazardu w Polsce ma roczne obroty około 5 mld zł. Można by je zwiększyć - tylko po co? Czy nie lepiej, by Polacy wydawali pieniądze na cele bardziej pożyteczne niż kupony multilotka? O ograniczony rynek hazardu walczą dziś z Totalizatorem firmy państwowe i prywatne. Prywatni właściciele kasyn podkreślają, że Totalizator nieprzyzwoicie wykorzystuje pozycję monopolisty - tylko jemu wolno organizować gry liczbowe i tylko on może się legalnie reklamować. - Sykucki nie był żadnym geniuszem zarządzania - twierdzi pan Stanisław, mój Cicerone po rynku hazardu. - Do maksimum wykorzystywał możliwości, jakie daje pozycja monopolisty. Ot, cała tajemnica jego sukcesu. Wybór prywatnej telewizji przez państwową spółkę zawsze budził kontrowersje. - Polsat to telewizja dla ludu - przekonuje Sykucki. - Idealna dla takiej gry jak multilotek. Losowanie zawsze odbywa się w tym samym czasie, co wymaga przerywania programu. Telewizja publiczna na to by nie poszła. W dodatku TVP żądała pieniędzy za czas antenowy, a Polsat pokazuje losowania za darmo. Związek Totalizatora z Polsatem był coraz silniejszy. Obie firmy planowały uruchomienie nowej gry - telebinga. Nic z tego nie wyszło, gdyż ustawa o grach losowych nie przewiduje takiej formy hazardu. Wspólnie utworzyły Powszechne Towarzystwo Emerytalne "Polsat". - Mówi się, że Sykucki korzystał z wpływów politycznych Solorza - uważa specjalista od hazardu. - Sądzę, że bez Solorza nie przetrwałby dwóch lat rządów prawicy. Poza tym niech pan nie wierzy w ten darmowy czas dawany przez Polsat. Sykucki płacił Solorzowi ponad 20 mln zł rocznie za reklamy Totalizatora. Płotka i rekin - Totalizator to tak naprawdę płotka - mówi pan Stanisław. - Na tym rynku jest tylko jeden rekin: GTech. Cała awantura jego dotyczy. Firmę założył w 1982 roku Wiktor Markowicz. Na początku lat 70. wyjechał z Polski, dziś mieszka w Stanach Zjednoczonych. Był genialnym matematykiem, fascynował go rachunek prawdopodobieństwa i teoria gier. Od teorii przeszedł do praktyki, tworząc firmę, która w 80 krajach obsługuje loterie, wyścigi, gry losowe. Opracował specjalny program komputerowy pozwalający na obsługę loterii online. Wraz z GTech skończyła się epoka wypełnianych długopisem kuponów, sprawdzanych później ręcznie przez setki pracowników, i banderol przylepianych klejem do kuponu. Od początku lat 90. Markowicz często gości w Polsce. Grał w tenisa z wieloma polskimi politykami, z wieloma z nich jest na "ty". W 1991 r. zawarł umowę z Totalizatorem na obsługę gier. Rok później zaczął obsługiwać Tor Wyścigów Konnych na Służewcu. Umowa z Totalizatorem budziła zastrzeżenia z kilku powodów. Po pierwsze, jest poufna - nie wiemy, jaki udział ma GTech w obrotach Totalizatora. Powszechnie mówi się, że około 6-7 proc. Oznacza to, że amerykańska firma otrzymuje od Totalizatora rocznie ok. 30-40 mln dolarów tytułem opłaty za eksploatację lottomatów. Sykucki, jeszcze jako wicedyrektor departamentu gier losowych, twierdził, że umowa była niekorzystna dla strony polskiej. Później zmienił zdanie. Twierdził: - Na początku lat 90. Polska nie miała dostępu do podobnego systemu komputerowego, nie mieliśmy ludzi znających się na tym. Umowa z GTech była uczciwa. Inna sprawa, że teraz należałoby ją wynegocjować na lepszych warunkach. Po drugie, umowa koliduje z art. 28 ustawy o grach losowych, głoszącym, że spółka, która uzyskała zezwolenie na prowadzenie działalności w zakresie gier losowych, nie może powierzać innemu podmiotowi wykonywania czynności związanych z prowadzeniem gier. Na tę sprzeczność zwracały uwagę NIK i Ministerstwo Finansów. Jednak umowa nigdy nie została zerwana. Można ją było renegocjować w roku 1995, gdy ruszał multilotek. Oprócz Totalizatora na rynku hazardu działa też Polski Monopol Loteryjny - państwowa firma zajmująca się loteriami. Jednak obroty PML są niewielkie - jakiś ułamek procentu obrotów Totalizatora. To wina słabego zarządzania i braku siły przebicia szefów PML. - Szefów można zmienić - twierdzi pan Stanisław. - Gdyby zamiast Totalizatora PML dostał koncesję na multilotka, mógłby wynegocjować lepszą umowę z GTech, a dziś rynek gier byłby bardziej zróżnicowany. W przyszłym roku kończy się dziesięcioletnia umowa między Totalizatorem a GTech. Negocjacje nowego kontraktu powinny się rozpocząć lada chwila. Negocjował będzie następca Sykuckiego - prawdopodobnie Jamroży. Dziś GTech nie jest jedyną firmą, która może wygrać przetarg. Oferty złożyły także AWI Powerhouse Company i Telenor Satellite. Gdyby wygrała AWI, jej polskim partnerem byłby Prokom - firma komputerowa, która w ostatnich latach miała szczęście wygrywać wielkie przetargi organizowane przez instytucje publiczne. Jak wyjąć kasę? Zmiana na stanowisku szefa Totalizatora, przeprowadzona przez Ministerstwo Skarbu z naruszeniem prawa i wbrew stanowisku ministra finansów, wywołała falę spekulacji. - Jasne, że chodzi o forsę - powtarza pan Stanisław. - Jak ją wyjąć? Jest kilka sposobów. Kluczową sprawą jest pewnie przetarg na obsługę Totalizatora. Może się zdarzyć tak, że wygra firma, która da większą dotację na kampanię wyborczą. Totalizator wydaje znaczne sumy na reklamę - kilkadziesiąt milionów złotych rocznie. Dotychczas największe korzyści czerpał z tego Polsat, a z gazet codziennych "Super Express". Media populistyczne, jak podkreślał prezes Sykucki. Ale coś uszczknął także miesięcznik "Broń" wydawany przez Krzysztofa Teodora Toeplitza. Totalizator sponsorował turniej paintballa, organizowany przez "Broń". Na turniej zjechała śmietanka SLD. Sykucki tłumaczył to koniecznością wchodzenia w nowe segmenty rynku: - Paintball to zabawa dla młodych, aktywnych zawodowo ludzi. Moim marzeniem jest zorganizowanie ligi paintballa, która przyciągnie do Totalizatora nowy rodzaj klientów. Skoro mógł uszczknąć miesięcznik przychylny lewicy, mogą też media przychylne AWS. Zgodnie z ustawą Totalizator przekazuje 20 proc. od obrotów na rozwój sportu. Pieniądze te dzieli UKFiT i Totalizator nie ma na to wielkiego wpływu. Ale jakiś zawsze ma. Wiele imprez sportowych sponsoruje bezpośrednio, reklamy Totalizatora pojawiają się na stadionach sportowych. Sport stał się wehikułem, na którym Aleksander Kwaśniewski wjechał w świat wielkiej polityki. Niektórzy działacze AWS są przekonani, że ten wyczyn można powtórzyć. 3 czerwca w Katowicach odbyła się III Zintegrowana Spartakiada Dzieci i Młodzieży Niepełnosprawnej. Impreza wspaniała, cel szlachetny... Patronat honorowy nad imprezą - transmitowaną przez lokalną telewizję, nagłośnioną przez media - objął Marian Krzaklewski. Sponsorem głównym był Totalizator Sportowy. Ile podobnych imprez będzie przed wyborami? Pracownicy Totalizatora są przekonani, że chodzi też o rzeczy bardziej prozaiczne. Trzeba gdzieś przechować działaczy prawicy po przegranych wyborach. Politycy AWS tworzą dla siebie i swoich kolegów wysoko płatne posady. Wyobrażają sobie naiwnie, że wprowadzając różne przepisy do statutu, zachowają kontrolę nad Totalizatorem niezależnie od tego, kto będzie ministrem skarbu. Spośród kilku tysięcy punktów, gdzie zainstalowane są lottomaty, jakieś 10 proc. to prawdziwe żyły złota. Może się okazać, że część z nich przejdzie w ręce ludzi życzliwych AWS. Imperium zablokowane Sykucki zostawił w kasie Totalizatora ćwierć miliarda złotych w gotówce, obligacjach i akcjach solidnych spółek giełdowych. Tak znaczna suma wystarczyłaby na zakup dużej prywatyzowanej fabryki, banku czy firmy ubezpieczeniowej lub na założenie nowej spółki. Zbigniew Derdziuk, nowy przewodniczący rady nadzorczej, jest zaangażowany w tworzenie Telewizji Familijnej z udziałem firm państwowych. Jamroży dał się poznać na stanowisku szefa PZU jako agresywny inwestor, wpływający na strukturę akcjonariatu dużych spółek giełdowych. Totalizator już jest udziałowcem Powszechnego Towarzystwa Emerytalnego "Polsat" i kilku innych spółek. 26 maja głosowanie sejmowe zastopowało impet Totalizatora. Nowelizując ustawę o grach losowych, posłowie zakazali spółkom realizującym monopol państwa - takim jak Totalizator - działalności w innych segmentach rynku. Zapis ten budził w Sejmie wielkie emocje. Popierali go właściciele prywatnych firm zajmujących się grami losowymi, obawiający się konkurencji Totalizatora. Początkowo wspierali go także posłowie AWS, jednak nominacja Jamrożego na prezesa radykalnie zmieniła ich punkt widzenia. Woltę w drugą stronę wykonali posłowie SLD, którzy nie mieli nic przeciwko rozszerzaniu działalności Totalizatora, póki spółką kierował Sykucki. Najdziwniejszą woltę wykonał wiceminister finansów Jan Wojcieszczuk. Początkowo był za ograniczeniem działalności Totalizatora. 27 kwietnia podczas obrad sejmowej komisji finansów publicznych stwierdził, że właściwie nie ma nic przeciwko temu, by Totalizator zajmował się wszystkim, na co ma ochotę. Zostało to odczytane jako poparcie dla stanowiska AWS. Za pozostawieniem Totalizatorowi prawa do działalności na wielu polach opowiadała się wiceminister skarbu Barbara Litak-Zarębska. Argumentowała, że w przeciwnym razie w trudnej sytuacji znajdą się Tory Wyścigowe na Służewcu, przejęte przez Totalizator na początku 2000 r. Służewiec w ostatnich latach mocno podupadł, jest zadłużony i potrzebuje inwestora. Dla Ministerstwa Skarbu oddanie torów w ręce Totalizatora oznaczało pozbycie się problemu. Teraz problem wróci, gdyż Totalizator będzie musiał w ciągu dwóch-trzech lat sprzedać udziały w Służewcu. Raczej na tym nie straci, przejął bowiem tory od Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa za symboliczną złotówkę. Owszem, przejął je razem z długami, ale także ze sporymi aktywami. Największym jest plac - 13 hektarów ziemi przylegającej do torów. W tej okolicy metr kwadratowy gruntu kosztuje na wolnym rynku 500-1000 dolarów, a zatem cały teren może być wart jakieś 100 mln dolarów. Owszem, grunty obciążone są roszczeniami reprywatyzacyjnymi, może więc trzeba się będzie dzielić zyskiem ze sprzedaży tych terenów z potomkami dawnych właścicieli. Tak czy inaczej Totalizator wyjdzie na swoje. Ustawa może być jeszcze zmieniona w Senacie, gdzie AWS ma przewagę. Jeśli nawet wejdzie w życie, Totalizator będzie miał wcale niekrótki czas na uporządkowanie działalności. Dla polityków jeszcze nie wszystko stracone. |
2015-01-30 (18:06)![]() Data rejestracji: 2015-01-30 00:00:00 Ilość postów: 854 ![]() | wpis nr 871 936 [ CZCIONKA MONOSPACE ] Do kieszeni 20 milionów dolarów za kontrakt z Totalizatorem Informacyjna Agencja Radiowa, 2006-10-06 07:22 Wiadomo już, komu GTech zapłacił 20 milionów dolarów za kontrakt z Totalizatorem. "Puls Biznesu" pisze, że tajemniczym konsultantem jest Józef Blass, obywatel amerykański, który wyjechał z Polski po marcu 1968 roku. Również bliski znajomy Wiktora Markowicza, założyciela i byłego prezesa GTechu. Jest to dalszy ciąg sprawy, którą opisuje "Puls Biznesu". Gazeta ujawniła, że amerykański GTech za zdobyty w 2001 roku kontrakt z Totalizatorem Sportowym, wart 250-300 milionów dolarów, zapłacił tajemniczemu konsultantowi aż 20 milionów dolarów. I że śledczy z Teksasu badają, na co poszły pieniądze. Czeka ich trudne zadanie, bo - jak przyznają władze GTechu - nie ma żadnej dokumentacji potwierdzającej pracę wykonaną przez konsultanta. Jak pisze "Puls Biznesu", zeznając przed urzędnikami Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego stanu Teksas, Józef Blass przyznał, że kontrakt z GTechem otrzymał ze względu na przyjaźń z Wiktorem Markowiczem. Właściwie nie kontrakt, lecz kontrakty, bo Blassa z GTechem łączyły aż cztery umowy. Jeszcze ciekawsze są zeznania Blassa, który nie pracował, ani według stawek godzinowych ani na zasadzie prowizji od przychodów czy zysków. Stwierdził on, że nigdy osobiście nie angażował się w działalność konsultacyjną w Polsce, a ostatnio był w naszym kraju tylko raz, i to z innego powodu. Kluczowe dla wyników śledztwa może okazać się dotarcie do dwóch kolejnych osób, które Blass zatrudnił, jak powiedział, do ’monitorowania polskiego rządu". Przy czym, co zastanawiające, nie pozwolił im na używanie swojego nazwiska w połączeniu z ich obowiązkami. Więcej na ten temat - w "Pulsie Biznesu". iar/PulsBiznesu/dj |
2015-01-30 (18:07)![]() Data rejestracji: 2015-01-30 00:00:00 Ilość postów: 854 ![]() | wpis nr 871 937 [ CZCIONKA MONOSPACE ] Dwa miliony coraz bliżej 05.10.2002, RB Według Sądu Apelacyjnego Totalizator Sportowy powinien zapłacić graczowi odszkodowanie Dwa miliony coraz bliżej Totalizator Sportowy ma wypłacić 1.736.714 zł (plus odsetki) mieszkańcowi Wrocławia, który wprowadzony w błąd w kolekturze totalizatora wyrzucił kupon potwierdzający jego główną wygraną w Dużym Lotku. Wrocławski Sąd Apelacyjny podtrzymał kwietniowy wyrok Sądu Okręgowego, nie zgadzając się jednak z częścią przedstawionej w nim oceny prawnej. Na wniosek pełnomocnika Totalizatora Sportowego sąd wstrzymał jednak wykonanie wyroku do czasu jego uprawomocnienia. Najprawdopodobniej Totalizator wniesie jeszcze kasację. - W całości akceptujemy ustalenia Sądu Okręgowego, który stwierdził, że to powód opłacił kupon, na który padła główna wygrana - powiedział uzasadniając wyrok sędzia Andrzej Niedużak. 9 lutego 1999 r. Franciszek M. opłacił kupon Dużego Lotka z zakładami na losowania w całym miesiącu. Jak potwierdzili świadkowie - pracownicy kolektury (przy ul. Ostrowskiego we Wrocławiu), M. grał w totka regularnie od dziewięciu lat, skreślając zawsze te same numery. Kupon sprawdził 11 marca 1999 r. w kolekturze w Ustce, gdzie czasowo przebywał. Jak zeznał pracownik kolektury, lottomat dał odpowiedź negatywną w sprawie wygranej. M. opłacił w kolekturze w Ustce kupon na kolejne losowania. Informacje o dwukrotnym sprawdzeniu kuponu w lottomacie w Ustce odnotował centralny komputer totalizatora w Warszawie. Uzyskawszy informację o braku wygranej, Franciszek M. wyrzucił kupon. Wkrótce potem dowiedział się jednak, że to on trafił główną wygraną. Gdy zwrócił się o wypłatę wygranej, TS nie uznał jego racji, stwierdzając, że jedyną podstawą do jej otrzymania jest posiadanie kuponu. - Powód sprawdził kupon w kolekturze w Ustce, ale nie zgłosił wygranej na skutek zdarzeń, za które odpowiedzialność ponosi TS - mówił sędzia Niedużak. Sąd nie rozstrzygał, jaka była przyczyna błędu popełnionego przez urządzenie automatyczne, którym jest lottomat. Uznał jednak, że Franciszek M. zrobił wszystko, co powinien, w celu sprawdzenia wygranej. Odrzucił tym samym argumenty pełnomocnika TS, że na uczestniku gry losowej spoczywa obowiązek sprawdzenia ewentualnej wygranej nie tylko za pośrednictwem lottomatu. Sąd Apelacyjny nie zgodził się ze stanowiskiem SO, który podważał moc wiążącą przepisów regulaminu totalizatora, wskazując, że niektóre jego zapisy są sprzeczne z ustawą o grach losowych. SA podzielił jednak krytyczną ocenę jakości regulaminu totalizatora sformułowaną przez SO. Podzielił też stanowisko pierwszej instancji w sprawie możliwości występowania przez Franciszka M. z roszczeniami wobec TS w procesie o odszkodowanie. Sąd stwierdził, że wydaje wyrok w konkretnej sprawie, odrzucając w ten sposób stanowisko pełnomocnika TS, który uważał, że wyrok korzystny dla Franciszka M., mając charakter precedensu, spowoduje wzrost liczby roszczeń wobec totalizatora, a w rezultacie konieczność wprowadzenia sztywnych zasad gry losowej o charakterze umowy bankowej. Rafał Bubnicki |
2015-01-30 (18:07)![]() Data rejestracji: 2015-01-30 00:00:00 Ilość postów: 854 ![]() | wpis nr 871 938 [ CZCIONKA MONOSPACE ] Lobbing czy niefrasobliwość 16.10.1996, PR SW Firma GTECH, której Markowicz jest współprzewodniczącym, podpisała umowy w Polsce z Totalizatorem Sportowym, Totolotkiem i Wyścigami Konnymi. Problem w tym, że -- jak wykazały kontrole ministra finansów -- firmy te działają niezgodnie z prawem. Ściśle mówiąc, niezgodna z prawem jest ich współpraca z GTECH. Lobbing czy niefrasobliwość Nie jest jasne, jak bliska znajomość łączy Aleksandra Kwaśniewskiego z Wiktorem Markowiczem. Wiadomo, że spotykali się w czasie wszystkich trzech wizyt prezydenta w USA oraz podczas co najmniej jednej z dwóch wizyt Markowicza w Polsce, odbytych w ostatnich kilku miesiącach. Widziano ich razem na przyjęciach, zarówno w Polsce, jak i w USA, a także podczas niektórych przelotów w samolocie Markowicza. Nie jest natomiast prawdziwa podana przez niektórych dziennikarzy informacja, jakoby Kwaśniewski odwiedził rezydencję Markowicza w New Jersey w niedzielę 22 września: większą część tego dnia Wiktor Markowicz spędził w samolocie nad Atlantykiem wracając z podróży do Europy i zjawił się w domu dopiero późnym wieczorem. Wiktor Markowicz jest znany w środowisku polonijnym Nowego Jorku przede wszystkim z tego, że dwa lata temu przekazał 65 tysięcy dolarów na wykupienie z domu aukcyjnego Sotheby'sobrazu "Praczka" autorstwa siedemnastowiecznego holenderskiego malarza Gabriela Metsu, zrabowanego podczas wojny przez hitlerowców z Pałacu Łazienkowskiego w Warszawie. Dzięki pomocy Markowicza obraz powrócił do kraju. Markowicz fundował też czasami stypendia polskim artystom przebywającym w USA. Z takiego stypendium korzystała między innymi aktorka Elżbieta Czyżewska. Wiktor Markowicz jest współprzewodniczącym koncernu GTECH Holdings Corporation, czyli największego na świecie sprzedawcy i operatora elektronicznych systemów loteryjnych. GTECH opanował 70 procent światowego rynku loterii elektronicznych. Markowicz -- podobnie jak jego wspólnik, drugi współprzewodniczący i dyrektor generalny (CEO) GTECH Guy Snowden jest właścicielem około 3, 6 procent akcji GTECH. Mistrzowie lobbingu Według amerykańskiej prasy GTECH zawdzięcza swój sukces umiejętności wygrywania przetargów w dziedzinie, w której konkurencja jest bardzo ostra i nie przebiera w środkach. Analitycy chwalą firmę za jej supremację technologiczną. Klientami GTECH są zawsze rządy państw lub stanów albo powołane przez nie urzędy zajmujące się loteriami. Wiadomo, że GTECH wydaje bardzo dużo na lobbystów i hojnie wspomaga kampanie wyborcze różnych polityków. Skargi konkurentów sprawiły, że firma wielokrotnie była obiektem różnego rodzaju dochodzeń, ale nigdy nie została oficjalnie oskarżona o jakiekolwiek naruszenie obowiązującego prawa. W ostatnich dwóch latach firma była bohaterem kilku niepochlebnych publikacji prasowych, między innymi w "New York Timesie". Pisano o tym, że FBI interesuje się GTECH i że firma ta stosowała niedozwolone praktyki w walce o klientów. Ostatecznie jednak FBI nie podjęło dochodzenia przeciwko GTECH. Przed sądem postawiono natomiast Davida Smitha, który przez siedem lat był wicedyrektorem do spraw sprzedaży w GTECH, odszedł jednak z firmy na własną prośbę kilka miesięcy przed oskarżeniem. Zarzucono mu popełnienie przestępstw finansowych, w których głównym poszkodowanym był właśnie GTECH. Dziwne było to, że GTECH opłacał obrońców Smitha, choć ten był oskarżony o defraudowanie jego pieniędzy. Firma twierdziła, że opłacanie adwokatów było częścią umowy zawartej z pracownikiem. Wprawdzie przy okazji badano metody zdobywania kontraktów przez Smitha pod kątem ich zgodności z prawem, jednak mimo różnych zarzutów nigdy nie doszło do oskarżenia GTECH o wręczanie łapówek czy inne przestępstwa. Śledztwo w sprawie Smitha trwa. Badająca sprawę prokurator Kimberly Guadagno (cytowana niedawno przez "Wall Street Journal") przypomina, że GTECH wydaje na lobbystów i konsultantów około 20 milionów rocznie: -- Jeśli płacą 20 milionów, by kupić dostęp do urzędników publicznych, to musi być w tym coś nie w porządku. Półtora roku temu GTECH stał się bohaterem skandalu w Wielkiej Brytanii, kiedy Richard Branson, właściciel linii lotniczych Virgin Atlantic, oskarżył dyrektora GTECH Guy Snowdena o próbę wręczenia mu łapówki w zamian za wycofanie się z przetargu. Obaj panowie oskarżyli się wzajemnie o oszczerstwo, ale dochodzenie nie potwierdziło zarzutu Bransona przeciwko Snowdenowi. Przy okazji wyszło jednak na jaw, że przewodniczącynadzorującego loterię Biura Loterii Narodowej Peter Davis (który zaprzeczył w śledztwie, jakoby Branson poinformował go o rzekomej próbie przekupstwa ze strony Snowdena) korzystał z samolotów, śmigłowców i limuzyn GTECH podczas swej wizyty w USA. Polskie interesy GTECH ma umowy z trzema polskimi firmami działającymi w dziedzinie hazardu: Przedsiębiorstwem Państwowym Totalizator Sportowy, Totolotkiem SA i spółką Służewiec Tory Wyścigów Konnych. PPTS to dla przeciętnego gracza nic innego jak loleria liczbowa Lotto -- kolektury, wybieranie numerów i losowanie, którą teraz można obejrzeć w telewizji Pol Sat. GTECH podjął współpracę z Totalizatorem Sportowym po wygraniu rozpisanego w 1990 roku konkursu na obsługę informatyczno-telekomunikacyjną. Umowę "serwisowo-licencyjną" podpisano 7 marca 1991 roku. Szczegóły kontraktu nie są publicznie znane. Sławomir Sykucki, prezes PPTS, nie ujawnia ich, twierdząc, że nie życzy sobie tego GTECH i że stosowne w tej sprawie zapisy zawarto w umowie. Według jego słów termin wygaśnięcia umowy daleko wykracza poza kadencję prezydenta Kwaśniewskiego. Bardziej otwarty jest rzecznik centrali GTECH, który bez oporów powiedział "Rz", że umowa z PPTS obowiązuje jeszcze przez pięć lat. Wiadomo także, że wedle kontraktu GTECH zarabia procent od obrotu PPTS. I tutaj prezes PPTS wykazał powściągliwość i nie chciał podać cyfr, zaś rzecznik prasowy GTECH Robert G. Rendane nie mógł sobie przypomnieć, ile procent pobiera GTECH od dochodów polskiej loterii. Zamiast tego podał kilka przykładów loterii w USA: w Nowym Meksyku jest to 11 procent, w Nebrasce 10, 5 procent, w Teksasie 4 procent. Według rzecznika pobieranie przez GTECH określonego procentu od obrotu jest standardową praktyką i kontrakt z polskim Totalizatorem nie różni się pod tym względem od innych umów. -- Jesteśmy dumni, że rozwinęliśmy polską loterię -- powiedział Rendane "Rzeczpospolitej" -- Kiedy weszliśmy do Polski 5 lat temu, dochody brutto polskiej loterii wynosiły 25 milionów dolarów. Dziś jest to 350 milionów dolarów. Z 4, 5 tysiącami lottomatów dysponujemy największym prywatnym systemem telekomunikacyjnym w Polsce. Nowa ustawa, nowe kłopoty Choć niektórzy krytykowali umowę, wskazując na duże obciążenie polskiego przedsiębiorstwa kosztami sprzętu (terminale do przyjmowania zakładów) , opłatą licencyjną, opłatami za wdrożenie systemu, a w końcu wspomnianym już procentem od obrotu (podobno bardzo wysokim, według niektórych źródeł GTECH pobiera 16, 5 procent) , wszystko szło dobrze. Już po roku od wprowadzenia pierwszych komputerów dostarczonych przez GTECH liczba zawieranych zakładów wzrosła o ponad 230 procent. Warto krótko wytłumaczyć, co właściwie umowa z GTECH dała Totalizatorowi. Do czasu rozpoczęcia współpracy z amerykańskim potentatem kolektury pracowały "w systemie ręcznym": zakłady zamykano dzień przed losowaniem, kupony wypełniało się przez kalkę w trzech egzemplarzach, potem naklejało się na nie banderolę. Zabanderolowane jechały potem w workach do centrali, gdzie czekali na nie pracownicy. Z wyciętymi szablonami w dłoniach, przykładanymi kolejno do każdego kuponu, szukali w ten sposób milionerów. Ostatnia ręczna kolektura została podłączona do systemu komputerowego na początku 1995 roku. Teraz czas przesłania informacji to dwie, trzy sekundy, bo też nie podróżuje ona w worku tylko po łączach radiowych i satelitarnych. Terminale należą do PPTS, ale reszta systemu to już domena GTECH. To on, wedle umowy, odpowiedzialny jest za "bieżące, pełne, bezpieczne zbieranie z terminali informacji o zakładach". Ponadto GTECH ma opracowywać te informacje i wydawać spółce. Warto na ten zapis zwrócić uwagę, gdyż jest kluczowy dla sprawy, ale o szczegółach za chwilę. Współpracę GTECH -- PPTS "zakłóciło" uchwalenie 29 lipca 1992 roku ustawy o grach losowych i zakładach wzajemnych. Reguluje ona wszystko, co jest związane z hazardem. A jej duch (tu fachowcy są zgodni) jest taki, by eliminować obcy kapitał z tej dziedziny biznesu. -- Nie jest zresztą niczym dziwnym. Wiele państw zasłania się tu monopolem i nie dopuszcza kapitału zagranicznego -- mówi Marek Oleszczuk, wicedyrektor Departamentu Gier Losowych i Zakładów Wzajemnych w resorcie finansów. Pierwszą konsekwencją była konieczność "oddania" przez PPTS zakładów piłkarskich. Zgodnie z ustawą zakłady wzajemne (a są to m. in. zakłady o wynik meczu piłkarskiego) mogą prowadzić nie przedsiębiorstwa państwowe, a jedynie spółki z o. o. albo akcyjne, których udziałowcami są wyłącznie osoby krajowe, niezależne od podmiotów zagranicznych (art. 5) . Tak właśnie urodził się Totolotek SA. Totalizator objął w spółce jedną trzecią udziałów -- największy pakiet, na jaki zezwalała ustawa. Zezwolenie na prowadzenie zakładów wzajemnych minister finansów wydał Totolotkowi 7 lipca 1994 roku. Obowiązuje ono do lipca 1997 roku. Ciekawostką jest, że do tego czasu od chwili wejścia w życie ustawy zakłady prowadził ciągle Totalizator, choć było to niezgodnie z prawem. Szybko, bo jeszcze w lipcu 1994 roku, Totolotek podpisał porozumienie z Totalizatorem o wykorzystywaniu do prowadzenia zakładów piłkarskich kolektur należących do PPTS. Co zresztą także wygląda na niezgodne z prawem, bo według ustawy "urządzenia służące do prowadzenia gier losowych i zakładów wzajemnych nie mogą stanowić własności osób trzecich" (art. 28 ust. 2) . Poza tym w marcu 1995 roku Totolotek zawarł umowę licencyjną i serwisową z GTECH. -- Konstrukcja prawna jest podobna do tego, co zapisano w umowie GTECH -- PPTS, poinformował nas wicedyrektor Oleszczuk. Omówmy jeszcze krótko obecność GTECH w kolejnej firmie parającej się hazardem, mianowicie w spółce z o. o. Służewiec Tory Wyścigów Konnych w Warszawie. Stuprocentowym jej udziałowcem jest Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa, co też zresztą koliduje z prawem, bo ustawa zezwala na posiadanie jedynie jednej trzeciej udziałów przez jeden podmiot, ale to nie ma dużego znaczenie dla omawianych tu spraw. Minister finansów wydał 10 czerwca 1994 roku zezwolenie, które pozwala spółce na przyjmowanie zakładów wzajemnych. Już wcześniej, bo w lutym 1992 roku, jeszcze jako przedsiębiorstwo państwowe, Służewiec zawarł umowę z firmą GTECH o wdrożeniu i obsłudze skomputeryzowanego systemu totalizatora konnego. Także i jej założenia są podobne jak w poprzednio omawianych przypadkach. GTECH jest tu zobowiązany do "bieżącego, pełnego, bezpiecznego zbierania informacji o czynionych zakładach totalizatora, opracowywania tych informacji i wydawania spółce po opracowaniu" -- taką informację dostaliśmy z ministerstwa. Feralny rok Jeśli 1992 rok, gdy uchwalono ustawę o grach losowych i zakładach wzajemnych, określić jako początek komplikacji w działaniach w Polsce GTECH, to rok 1995 dla interesów tej firmy w naszym kraju można uznać za feralny. W 1995 roku bowiem minister finansów przeprowadził kontrole i w Totalizatorze Sportowym, i w Totolotku, i na wyścigach. Minister miał prawo skontrolować, bo pełni nadzór i kontrolę nad podmiotami prowadzącymi działalność w zakresie gier losowych i zakładów wzajemnych. Wszystkie trzy kontrole wykazały, że przedsiębiorstwa nie przestrzegają ustawy. We wszystkich trzech przypadkach kontrolerzy kwestionowali zgodność z ustawą umów zawartych z firmą GTECH. W Przedsiębiorstwie Państwowym Totalizator Sportowy kontrolę przeprowadzono w maju 1995 roku. -- Analizując szeroki zakres czynności wykonywanych przez GTECH Corporation stwierdziliśmy, że jest to naruszenie artykułu 28 ustawy -- mówi Marek Oleszczuk, wicedyrektor Departamentu Gier Losowych i Zakładów Wzajemnych. Artykuł ten w pierwszym ustępie mówi, że spółka, która uzyska zezwolenie na prowadzenie działalności w zakresie gier losowych i zakładów wzajemnych, nie może powierzać innemu podmiotowi wykonywania czynności związanych z prowadzeniem gier losowych i zakładów wzajemnych. Ministerstwo po kontroli uznało, że PPTS powierzyło właśnie wykonywanie wspomnianych czynności GTECH, i wydało zalecenie, by przedsiębiorstwo usunęło nieprawidłowości. Nie określiło jednak terminu, w jakim ma to zrobić. -- Totalizator przystąpił do działań zmierzających do renegocjacji umowy z GTECH. Mam nadzieję, że w wyniku tych rozmów umowa zostanie zweryfikowana i zakres czynności GTECH zostanie ograniczony. I taki jest nasz cel: żeby umowa serwisowa i licencyjna sprowadzała się do zapewnienia serwisu i ochrony praw licencyjnych -- tak przedstawia wicedyrektor Oleszczuk stanowisko Ministerstwa Finansów. W Totolotku kontrolę przeprowadzono na przełomie marca i kwietnia zeszłego roku. I tym razem minister finansów stwierdził niezgodność z artykułem 28 ustawy o grach losowych i zakładach wzajemnych, chodziło m. in. o umowę z GTECH, której konstrukcja prawna (jak już wspomniano) jest podobna do tego, co zapisano w umowie GTECH -- Totalizator. W stosunku do Totolotka SA została wydana decyzja dostosowawcza, która określa termin usunięcia nieprawidłowości na 4 lipca 1997 roku (właśnie wtedy kończy się zezwolenie Totolotka wydane przez ministra) . Gdyby Totolotek nie zdążył "się poprawić", minister nie przedłuży zezwolenia (art. 52 ustawy) . Kontrola przeprowadzona w lipcu 1995 roku w spółce Służewiec Tory Wyścigów Konnych w Warszawie zakończyła się podobnie. Stwierdzono m. in. , że umowa z GTECH narusza artykuł 28 ustawy, gdyż spółka powierza innemu podmiotowi czynności związane z prowadzeniem zakładów, a do tego urządzenia służące do prowadzenia zakładów stanowią własność osób trzecich (w tym wypadku GTECH) , na co ustawa nie zezwala. Minister wydał więc decyzję dostosowawczą z terminem wykonania do 31 grudnia tego roku. Spółka wystąpiła o przedłużenie tego terminu. Jak zapewnił "Rzeczpospolitą" prezes Janusz Bacia, MF obiecało, że spełni tę prośbę. -- Czynimy starania, by renegocjować umowę, bo chcemy działać zgodnie z prawem -- zapewnił nas prezes. Delikatność ocen W swoim czasie firma GTECH zamówiła niezależną od ministerstwa ekspertyzę prawną. Wedle niej czynności, jakie wykonuje dla Totalizatora i Totolotka, nie można uznać za udział tej firmy w prowadzeniu gry. Ministerstwo Finansów pozostało przy swojej interpretacji. Urzędnicy jednak przyznają, że pojęcie "powierzania czynności" związanych z grą nie jest nigdzie ściśle zdefiniowane. Pole do interpretacji jest szerokie. Teoretycznie w każdej chwili minister może przyjąć inną interpretację tego przepisu, choć to mało prawdopodobne i oznaczałoby przyznanie się resortu do błędu. Niemniej możliwość taka istnieje. Poza tym to minister będzie oceniał, czy firmy działają już zgodnie z ustawą, czy też nie. W praktyce: czy zakres działań GTECH został dostatecznie ograniczony, czy też należy go ograniczyć bardziej. Każde ograniczanie działalności GTECH oznacza jego mniejsze zyski. Do tej pory PPTS podpisało trzy aneksy do umów z amerykańską firmą, tylko na jednym z nich polska strona zaoszczędziła 12, 5 miliona dolarów. W Totalizatorze łatwo spotkać się z opinią, że umowa z GTECH nie jest zbyt korzystna. Więc dobrze jest teraz wykorzystać kruczki prawne, renegocjować i płacić mniej firmie ze Stanów. Jeżeli minister nadal będzie niezadowolony z renegocjacji umów, czyli z ograniczania działalności (a więc i zysków) GTECH, to może Wyścigom Konnym i Totolotkowi cofnąć zezwolenie na prowadzenie działalności i wydać je komuś innemu (na przykład innej spółce utworzonej przez przedsiębiorstwa państwowe, choćby te same, które tworzą obecne spółki) . Dla GTECH będzie to oznaczało stratę kontraktu. Jeśli chodzi o Totalizator, który nie działa na podstawie zezwolenia, to minister może skorzystać z uprawnień organu założycielskiego. -- Jeśli żadne działania nie byłyby podejmowane, to minister finansów mógłby potraktować rygorystycznie współpracę PPTS z firmą GTECH: wydać ostrzeżenie o zawieszeniu działalności, a nawet zawiesić działalność przedsiębiorstwa i powołać inną jednostkę organizacyjną do prowadzenia gry. Wtedy umowa z GTECH byłaby nieważna, a podstawą mógłby być brak wykonania zaleceń pokontrolnych, czyli działalność niezgodna z prawem -- mówi dyrektor Oleszczuk. Każda taka decyzja uderzyłaby w GTECH, któremu -- jak zauważają niektórzy obserwatorzy -- nie zależy na żadnych awanturach, gdyż przygotowuje się do inwestycji w Rosji. W takiej to sytuacji prawnej znajdowały się polskie interesy GTECH, gdy na pokład samolotu tej firmy wsiadł prezydent Kwaśniewski. Nie tylko Kwaśniewski Trzeba przyznać, że nie on jeden korzystał z floty powietrznej amerykańskiej firmy. Z GTECH latali także inni goście z Polski, wśród nich politycy: Jacek Kuroń, Jan Lityński, Leszek Miller i inni, oraz dziennikarze, jak Marcin Król czy Dariusz Fikus. Jednak prezydent Kwaśniewski był wśród nich niewątpliwie gościem najbardziej dostojnym. Podczas pierwszego pobytu prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego w USA samolotem Markowicza leciała z Waszyngtonu do Norfolka i z powrotem cała grupa polskich dziennikarzy obsługujących prezydencką wizytę w kwaterze atlantyckiej NATO (zapłacili za przelot 180 dolarów od osoby) . Prezydent poleciał tam samolotem Pentagonu. Podczas tej samej wizyty Kwaśniewski korzystał z samolotu Wiktora Markowicza lecąc z Nowego Jorku do Waszyngtonu i z powrotem. Po raz drugi Markowicz użyczył samolotu prezydentowi na przelot z Nowego Jorku do Atlanty i z powrotem. Według Ambasady RP w Waszyngtonie od początku było jasne, że Kancelaria Prezydenta płaci za wypożyczenie samolotu. -- Chodziło mi o to, żeby prezydent RP nie musiał latać między Waszyngtonem a Nowym Jorkiem korzystając z linii komercyjnych Delta Shuttle -- powiedział "Rzeczpospolitej" Wiktor Markowicz. Zdaniem urzędnika Ambasady RP, który poprosił o niepodawanie jego nazwiska, o przyjęciu oferty Markowicza zadecydowały względy praktyczne: "Prezydent miał bardzo napięty program. Było bardzo istotne, żeby samolot czekał na prezydencką delegację i startował natychmiast po jej przybyciu. Było to również bardzo wygodne z punktu widzenia bezpieczeństwa: agentom Secret Service łatwo było skontrolować mały, prywatny samolot". W ambasadzie nikt nie chciał udzielić informacji, ile Kancelaria Prezydenta zapłaciła Markowiczowi za użytkowanie samolotu. "Te dokumenty są poufne, znajdują się już w Kancelarii Prezydenta i przypuszczam, że Kancelaria wypowie się na ich temat" -- powiedział "Rzeczpospolitej" odpowiedzialny za techniczną stronę obsługi prezydenckiej wizyty Michał Wyganowski. Z innych źródeł "Rzeczpospolita" dowiedziała się, że stawka za podróż z Nowego Jorku do Waszyngtonu i z powrotem wynosiła 267 dolarów od osoby. Jest to mniej więcej tyle, ile należałoby zapłacić za przelot na tej samej trasie samolotem komercyjnym w klasie ekonomicznej. Ceny biletów na pierwszą klasę przekraczają 520 dolarów. Biorąc pod uwagę, że w używanych przez szefów wielkich korporacji 12-osobowych gulfstreamach czy cessnach warunki podróży są raczej luksusowe, można uznać, że Markowicz zrobił prezydenckiej delegacji prezent oferując jej pierwszą klasę, a licząc za klasę ekonomiczną. Gdyby Kancelaria Prezydenta chciała wynająć na swój użytek samolot podobnej klasy na dwa dni, musiałaby zapłacić około 8 tysięcy dolarów. Rzecznik GTECH twierdzi, że użyczanie korporacyjnych samolotów politykom jest w USA praktykowane. Oczywiście za odpłatnością i przy pełnej publicznej informacji: kto, kiedy i za ile leciał. Rzecznik ujawnił nam, że z samolotu Markowicza korzystał na przykład ostatniej zimy prezydencki kandydat republikanów Bob Dole, kiedy przygotowywał się do startu w prawyborach. Z daleka od samolotu Sytuacja jest więc taka: zagraniczna firma prowadzi interesy w Polsce, jednak polskie ministerstwo uznaje, że umowy nie są zgodne z naszym prawem. Ich renegocjacja powoduje zmniejszanie działań i zysków firmy zagranicznej. Brak renegocjacji może doprowadzić do tego, że umowy przestaną obowiązywać. O tym, jak długo rozmowy mogą trwać oraz czy umowy zostały dostatecznie zmienione, decyduje polski minister. Czy zatem przedstawiciel firmy zagranicznej może mieć powód, by być uprzejmym w stosunku do polskiego prezydenta i podstawić mu samolot? Czy prezydent w tak dwuznacznej sytuacji powinien korzystać z tej uprzejmości? Trzeba jasno powiedzieć, że nie ma najmniejszych dowodów, że Wiktor Markowicz próbował lobbingu wobec prezydenta Kwaśniewskiego bądź jego otoczenia. Chodzi o to, że prezydent powinien być w podobnych sprawach poza jakimkolwiek podejrzeniem. Któryś urzędnik nie dopełnił obowiązków, nie sprawdził należycie, kto będzie woził prezydenta. Kto jest za to odpowiedzialny, nie wiadomo. Kancelaria Prezydenta nabrała wody w usta. Wywiadu na ten temat odmówił minister Marek Siwiec, odpowiedzialny za kontakty polityczne prezydenta, oraz minister Andrzej Majkowski, który zajmuje się w Kancelarii sprawami zagranicznymi. Rzecznik prezydenta ograniczył się do oficjalnego komunikatu, w którym wyjaśniał, że podczas pobytu w USA prezydent korzystał z samolotów GTECH, ponieważ była to najkorzystniejsza oferta. -- Decydowała dogodność połączeń, gdyż czas podróży miał być ściśle dopasowany do napiętego programu pobytu -- tłumaczył Antoni Styrczula dodając, że żaden inny przewoźnik tego nie gwarantował. Rzecznik wyjaśniał, iż przeloty swoimi samolotami zaproponował amasadzie sam Markowicz, "zaś wpływu na ten wybór nie miała Kancelaria Prezydenta ani tym bardziej sam prezydent". Styrczula powiedział, że należności za przeloty delegacji uregulowała ambasada RP. Stosowne rachunki nie napłynęły jeszcze do Biura Finansowego Kancelarii Prezydenta. Paweł Reszka, Sylwester Walczak z Nowego Jorku Krótka historia GTECH Wiktor Markowicz, z wykształcenia matematyk, oraz Guy Snowden, były specjalista komputerowy w IBM, założyli w 1976 roku specjalizującą się w loteriach firmę konsultingową Gaming Dimensions. W 1981 roku kupili wydział loteryjny firmy Datatrol, zakładając GTECH (nazwa pochodzi od Gaming Technology) . Firma rozwijała się bardzo szybko, w miarę jak poszczególne stany USA wpadały na pomysł, aby wesprzeć swój budżet poprzez dochody z loterii stanowych, które zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu. Aby zdobyć środki na rozwój, GTECH wypuścił akcje, które znalazły się w publicznym obrocie w 1983 roku. W roku 1990 Markowicz wraz ze Snowdenem, przy pomocy banku inwestycyjnego Donaldson, Lufkin and Jenrette, wykupili z powrotem całą firmę na własność (tzw. buyout) . W dwa lata później korzystając z mody na akcje firm loteryjnych ponownie sprzedali większość akcji GTECH w ofercie publicznej, zarabiając na tej operacji po kilkadziesiąt milionów dolarów. GTECH Holdings składa się z czterech firm: GTECH Corporation, Dreamport Inc. , Transactive Corp. i World Serv. W 1995 roku 87 procent obrotów GTECH pochodziło ze Stanów Zjednoczonych, a tylko 13 procent z innych |
2015-01-30 (18:08)![]() Data rejestracji: 2015-01-30 00:00:00 Ilość postów: 854 ![]() | wpis nr 871 939 [ CZCIONKA MONOSPACE ] PAWEŁ SIERGIEJCZYK: Lobbing za 20 milionów Wpisany przez Paweł Siergiejczyk Środa, 28 Październik 2009 10:26 Okoliczności zawarcia 10-letniej umowy między amerykańską firmą GTech a Totalizatorem Sportowym powinny być przedmiotem zainteresowania komisji śledczej. Przy okazji afery hazardowej wyszedł na jaw ciekawy szczegół. Minister sportu Mirosław Drzewiecki miał nie tylko podejmować działania na rzecz „odpowiedniego” kształtu ustawy o hazardzie, ale także pomagać Ryszardowi Sobiesiakowi – sławnemu „Rychowi” – w załatwieniu jego córce intratnej posady. Szef gabinetu politycznego ministra Marcin Rosół oferował Magdalenie Sobiesiak m.in. stanowisko wicedyrektora Centralnego Ośrodka Sportu, biznesmena interesowało jednak ulokowanie córki w zarządzie Totalizatora Sportowego (TS). Ostatecznie do tego nie doszło, choć było bardzo blisko: Sobiesiakówna była już formalnie kandydatką, ale w przeddzień rozmowy kwalifikacyjnej zrezygnowała, ostrzeżona przez Rosoła, który prawdopodobnie musiał już wiedzieć, że kontaktami polityków PO interesuje się CBA. Ryszard Sobiesiak dobrze wiedział, co robi, próbując zdobyć wpływy w Totalizatorze. Mimo dużych zmian, jakie w ostatnich latach nastąpiły w polskim hazardzie, TS pozostaje największym graczem na tym rynku (w 2000 r. jego udział wynosił ok. 57 proc., dziś – ok. 17 proc.). I chociaż jest to nadal firma w 100 proc. należąca do skarbu państwa – a może właśnie dlatego – wiele prywatnych podmiotów z zazdrością patrzy na dawnego monopolistę. Jak łakomym kąskiem mogą być umowy z TS, pokazuje przypadek amerykańskiej firmy GTech. Wojna o lottomaty Założycielem GTech był Wiktor Markowicz, absolwent matematyki na Uniwersytecie Warszawskim, który w 1964 r. wraz z rodzicami i siostrą wyjechał do Izraela. 6 lat później przeniósł się do Nowego Jorku i tu wraz z dwoma kolegami stworzył firmę GTech, która w szybkim tempie zdobyła 80 proc. światowego rynku loteryjnego. W Polsce pojawiła się zaraz po upadku poprzedniego ustroju i już w 1991 r. zawarła z Totalizatorem Sportowym umowę na wprowadzenie lottomatów działających w systemie on-line. Kolejna umowa między GTech (i jej polskim przedstawicielstwem – spółką Grytek) a TS na obsługę systemu on-line została podpisana w maju 2001 r. Na jej podstawie do kolektur wprowadzono lottomaty nowej generacji. Podpisanie umowy poprzedziło jednak wielomiesięczne zamieszanie wokół państwowej firmy: dwukrotnie zmieniał się prezes TS (wiosną 2000 r. Sławomira Sykuckiego zastąpił Władysław Jamroży, który musiał odejść już w marcu 2001 r.), trwał konflikt we władzach Totalizatora, a ministrowie skarbu szybciej tracili stanowiska niż zdążyli podjąć rozstrzygające decyzje. Ostatecznie nowy kontrakt TS z Amerykanami zaakceptowała minister Aldona Kamela-Sowińska, która niedługo potem odeszła wraz z całym rządem Buzka. Umowa jednak pozostała, i to na 10 lat. Bez niej GTech nie miałby w Polsce co robić, Totalizator jest tu bowiem jego jedynym klientem (na świecie obsługuje ponad 100 loterii). Nie wiadomo, ile amerykańska firma już zarobiła na umowach z TS, gdyż obie strony trzymają to w tajemnicy (patrz: ramka). Prezes GTech Polska Jacek Kierat stwierdził ostatnio w jednym z wywiadów, że „w Polsce zainwestowaliśmy dotychczas w rozwój 326 mln zł” – nie wiadomo jednak, jak ta suma ma się do zysków. Odnotujmy tylko, że kilka lat temu w prasie szacowano wartość umowy z 2001 r. na 250-300 mln dolarów. „Monitorowanie rządu” Od czasu zawarcia kontraktu o współpracy Amerykanów z Totalizatorem było raczej cicho. Z jednym, acz istotnym wyjątkiem. W październiku 2006 r. „Puls Biznesu” zamieścił kilka artykułów poświęconych osobie Józefa Blassa. Tenże Blass otrzymał od firmy GTech, której był konsultantem, aż 20 mln dolarów właśnie za umowę z TS z 2001 r. Sprawa wyszła na jaw podczas przesłuchań samego zainteresowanego przed urzędnikami Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego stanu Teksas, którzy zainteresowali się działalnością hazardowego potentata. Blass przyznał, że konsultantem GTech został dzięki osobistej znajomości z Markowiczem, że nie pracował ani według stawek godzinowych, ani na zasadzie prowizji od przychodów czy zysków, miał też osobiście nie angażować się w „działalność konsultacyjną” w Polsce, zatrudniał za to dwie osoby do „monitorowania polskiego rządu”, przy czym nie pozwolił im na używanie swojego nazwiska w związku z ich obowiązkami. Te enigmatyczne informacje pozwalają przypuszczać, że owe 20 mln dol. to po prostu nagroda za skuteczny lobbing na rzecz GTech. Czy ten lobbing wyglądał tak, jak w wykonaniu „Rycha” i „Zbycha”? Raczej nie, gdyż Józef Blass to człowiek na nieporównanie wyższym poziomie i posiadający znacznie bardziej wpływowych znajomych. Poszukiwacz sprzeczności Aby zrozumieć wpływy i możliwości tej postaci, trzeba sięgnąć do jej młodości. Józef (rocznik 1945) jest bowiem synem Bronisława Blassa, który w latach stalinizmu był dyrektorem Wydziału Finansowego Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego – czyli bliskim współpracownikiem Hilarego Minca – a po 1956 r. wiceprezesem NBP i kierownikiem Katedry Finansów SGPiS. Młody Blass ukończył warszawskie liceum im. Gottwalda, a później studia matematyczne. Jeszcze jako licealista należał do Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności przy Staromiejskim Domu Kultury ZMS. Klub skupiał głównie dzieci PRL-owskiej nomenklatury, w dużej mierze – jak sam Blass – żydowskiego pochodzenia. Znajdziemy tam m.in. Adama Michnika, Jana Tomasza Grossa, Jana Lityńskiego, Marka Borowskiego, Seweryna Blumsztajna, Helenę Góralską (późniejszą posłankę UD i UW), Michała Kleibera (ministra nauki w rządach SLD, obecnie doradcę prezydenta RP i prezesa PAN). Spora część tego środowiska to szkolni koledzy Blassa. Po marcu 1968 r., gdy ojciec został usunięty z pracy i z partii, cała rodzina Blassów wyjechała do USA. Tam Józef został wykładowcą matematyki na uniwersytetach Ohio i Michigan. Profesorem, tyle że pediatrii, została w Ameryce także jego żona, Ewa Schaff-Blass, córka prof. Adama Schaffa, czołowego ideologa marksizmu w PRL. Poza karierą naukową Józef Blass zajął się również biznesem, m.in. był prezesem banku inwestycyjnego Capital Management Corporation w Michigan, a później założył Pension Research Institute, zajmujący się dostarczaniem programów dla amerykańskich towarzystw emerytalnych. Mimo tak intensywnego życia za oceanem Blass nie tracił nigdy kontaktów z krajem. Przed 1989 r. wspierał opozycję, a po zmianie ustroju pojawił się w Polsce jako doradca i praktyk biznesu. Doradzał kolejnym rządom przy reformie systemu ubezpieczeń, choć nie do końca go słuchano i dlatego potem krytykował niektóre z przyjętych rozwiązań. Został też właścicielem spółki transportowo-spedycyjnej Euroad, której prezesem uczynił Grzegorza Bielowickiego, wcześniej szefa młodzieżówki Unii Demokratycznej i Unii Wolności. Pracę dla Blassa zaproponował Bielowickiemu znany poseł tej partii Zbigniew Janas. Euroad to zresztą nie jedyna firma, w którą zainwestował amerykański profesor. Inne to Radpol, Euromag, Metalplast-System czy zakłady ceramiczne w Łysej Górze. Każde z tych przedsiębiorstw to osobna historia, która nie ma jednak bezpośredniego związku ze sprawą GTech. Znajomy prezydentów Dokładnie 10 lat temu, w październiku 1999 r., prezydent Aleksander Kwaśniewski odznaczył Józefa Blassa (a także kilkoro innych obywateli USA) Krzyżem Kawalerskim Orderu Zasługi RP „za wybitne zasługi w rozwijaniu polsko-amerykańskiej współpracy naukowej, za promowanie polskiej gospodarki, nauki i kultury, za rozpowszechnianie wiedzy o Polsce”. Po uroczystej dekoracji w Pałacu Prezydenckim Kwaśniewski sprecyzował, że owe zasługi to działalność Fundacji Mikołaja Kopernika na Uniwersytecie Michigan (której Blass był współtwórcą w 1973 r.), a przede wszystkim zorganizowanie w siedzibie tej uczelni, w Ann Arbor, w kwietniu 1999 r. konferencji pt. „Wynegocjowany upadek komunizmu. Polski Okrągły Stół 10 lat później”. W imprezie tej brał udział sam Kwaśniewski, a także m.in. Adam Michnik, Tadeusz Mazowiecki, Jan Lityński, Zbigniew Bujak, Mieczysław F. Rakowski, prof. Janusz Reykowski, Stanisław Ciosek, Aleksander Hall, prof. Wiesław Chrzanowski, Lech Kaczyński, biskupi Bronisław Dembowski i Alojzy Orszulik. Od tego czasu Uniwersytet Michigan stał się ulubioną amerykańską uczelnią Kwaśniewskiego (gościł tam wielokrotnie), a Józef Blass nawiązał bliską znajomość z ówczesnym prezydentem. Ale i kolejny prezydent, Lech Kaczyński, zdążył już poznać naukowca-biznesmena z USA. Do ich rozmowy doszło w lutym 2006 r., podczas wizyty polskiego prezydenta za oceanem. W tym spotkaniu wzięli też udział prezydenccy ministrowie: Robert Draba, Lena Dąbkowska-Cichocka i Ewa Junczyk-Ziomecka, a także prof. Michał Kleiber, który chodził z Blassem do tej samej klasy w liceum im. Gottwalda. Czekając na nową umowę Gdy przed trzema laty „Puls Biznesu” ujawnił podejrzaną rolę Blassa w zawarciu kontraktu GTech z Totalizatorem, wszyscy jego wpływowi znajomi w Polsce oświadczali, że nie mieli pojęcia o tej stronie działalności profesora. Jakkolwiek było naprawdę, nie ulega wątpliwości, że okoliczności zawarcia tej umowy powinny być wyjaśnione. Tak samo, jak należałoby wyjaśnić skalę wpływów i znajomości Józefa Blassa w elitach III RP. Mogłaby tym się zająć powstająca właśnie komisja śledcza ds. afery hazardowej. Tym bardziej, że umowa z 2001 r. wygasa za dwa lata, co oznacza, że najpewniej rozpoczęły się już zabiegi o jej przedłużenie lub zmianę kontrahenta. Redakcja „Naszej Polski” zwróciła się do rzecznika prasowego Totalizatora Sportowego z następującymi pytaniami: 1. Jakie umowy wiążą dziś Totalizator Sportowy z firmą GTECH? Kiedy zostały zawarte i jak długo będą obowiązywać? Jakie usługi firma GTECH świadczy dziś na rzecz Totalizatora? 2. Czy podobne umowy, jak z GTECH, wiążą Totalizator z jakimiś innymi firmami zewnętrznymi? 3. Czy da się określić, ile pieniędzy firma GTECH zarobiła dotąd dzięki współpracy z Totalizatorem? Jaka to może być kwota (w złotówkach)? 4. Czy Totalizator planuje przedłużenie dotychczasowych umów z firmą GTECH? Jeżeli tak, to na jaki okres? Zamiast odpowiedzi otrzymaliśmy następujące wyjaśnienie, podpisane przez Jarosława Tomaszewskiego (głównego specjalistę w Zespole PR i Komunikacji TS): „Szanowny Panie Redaktorze, sprawy o które Pan pyta są objęte tajemnicą przedsiębiorstwa lub tajemnicą handlową, a zatem proszę wybaczyć, ale nie mogę udzielić Panu odpowiedzi”. NASZA POLSKA NR 43/2009 |
2015-01-30 (18:09)![]() Data rejestracji: 2015-01-30 00:00:00 Ilość postów: 854 ![]() | wpis nr 871 941 [ CZCIONKA MONOSPACE ] Prezes nie miał szczęścia 07.02.1998, AB JK LOTERIE Po skandalu korupcyjnym w GTech Prezes nie miał szczęścia Prezes firmy GTech, która obsługuje systemy komputerowe Totalizatora Sportowego i wyścigów na Służewcu, podał się do dymisji po przegraniu procesu o zniesławienie. Guy Snowden wraz z pochodzącym z Polski matematykiem Wiktorem Markowiczem był w 1980 r. założycielem firmy mającej dzisiaj niemal monopol na światowym rynku loteryjnym (ponad 70 proc. ), ale narażonej na liczne zarzuty nieetycznego postępowania przy zdobywaniu kontraktów. GTech ubiegał się o kontrakt na prowadzenie brytyjskiej loterii państwowej i kontrakt ten zdobył. Ale Richard Branson, prezes konkurencyjnej firmy brytyjskiej Virgin Group, publicznie zarzucił Snowdenowi, że próbował go przekupić oferując podczas prywatnej kolacji wdomu Bransona łapówkę w zamian za wycofanie się Virgin Group z przetargu. Snowden zarzutom zaprzeczył i publicznie nazwał Bransona kłamcą. Branson sprawę oddał do sądu, który w poniedziałek uznał Snowdena za winnego zniesławienia i skazał na zapłacenie 100 tysięcy funtów Bransonowi. Ten podał się do dymisji i szefem firmy został William O'Connor. Wiktor Markowicz, wybitnie zdolny matematyk, którego praca jest podstawą technologii komputerowych GTech pozostał wiceprezesem i jednym zgłównych akcjonariuszy. Urodzony podczas wojny w Tyndzie na Syberii mieszkał w Warszawie, a następnie wyemigrował do Izraela. Stamtąd przeniósł się do USA iwraz ze Snowdenem założył Gtech. Akacje GTech na rynku nowojorskim natychmiast spadły o 1, 50 dolara, do poziomu 27, 50 dolara, najniższego od roku. W środę poszły w górę o 75 centów. GTech prowadzi systemy loteryjne w 29 stanach USA. Wpływy firmy wyniosły w zeszłym roku 904 miliony dolarów. Loterie w USA sprzedały w zeszłym roku bilety za 42, 9 miliarda dolarów. GTech opanował 70 procent tego rynku i działa jeszcze w kilkudziesięciu krajach świata. W ostatnich latach wdrożono przeciwko tej firmie kilka dochodzeń o łapówkarstwo, ale w większości tych spraw prokuratury nie zdołały zebrać wystarczających dowodów. Najgroźniejsza dla firmy sprawa oprzekupstwo w stanie Teksas nadal się toczy. Analitycy nowojorscy twierdzą, że skandal w Wielkiej Brytanii, gdzie musiał podać się do dymisji główny komisarz największej na świecie loterii państwowej Peter Davis, spowoduje dokładniejsze prześwietlenie interesów GTech. Zarządy loterii stanowych w New Jersey i Iowa już stwierdzili, że trzeba będzie przyjrzeć się kontraktom z GTech przed ich odnowieniem. GTech miał podobno zamiar uczestniczyć w procesie prywatyzacji Totalizatora Sportowego i nawet częściowo wykupić tę firmę. Rzecznik GTech, mieszczącego się w stanie Rhode Island, nie odpowiedział wczoraj na telefony "Rzeczpospolitej". Jak jednak poinformował "Rz" prezes Totalizatora Sportowego, Sławomir Sykucki, kupno choćby częściowe Totalizatora przez GTech nie byłoby możliwe. Zgodnie z ustawą o grach liczbowych i zakładach wzajemnych z 1992 r. , prowadzenie tej działalności stanowi monopol państwa wykonywany przez ministra finansów, który w tym celu powołuje jednoosobowe spółki skarbu państwa lub inne jednostki. Wprawdzie przedsiębiorstwo państwowe Totalizator Sportowy zostało w grudniu ub. r. skomercjalizowane i przekształcone w spółkę z o. o. (100 proc. akcji ma skarb państwa) , ale -- jak zapewnia prezes Sykucki -- nie była to komercjalizacja w celu prywatyzacji, lecz m. in. rozszerzenia zakresu działalności firmy. Nowa spółka przejęła natomiast obowiązki przedsiębiorstwa, tj. wykonywanie monopolu państwowego. GTech w Polsce działa od 1991 r. , kiedy firma podpisała zówczesnymi władzami Totalizatora Sportowego umowę o wprowadzeniu komputerowego systemu loteryjnego na bardzo korzystnych dla siebie warunkach prowizji od obrotów Totka. OGTech było głośno podczas Olimpiady w Atlancie, kiedy firma udostępniła prezydentowi Aleksandrowi Kwaśniewskiemu prywatny odrzutowiec, którym podróżował po Stanach Zjednoczonych. Wiktor Markowicz wykupił też przed kilkoma laty w nowojorskiej galerii Sotheby obraz flamandzkiego malarza Gabriella Metzu, który został zrabowany przez hitlerowców z Pałacu na Wodzie w warszawskich Łazienkach, a następnie trafił do tego nowojorskiego domu aukcyjnego. Markowicz wyłożył za obraz ponad 40 tys. USD idzieło powróciło do Warszawy. Jacek Kalabiński z Waszyngtonu, ab. |
2015-01-30 (18:09)![]() Data rejestracji: 2015-01-30 00:00:00 Ilość postów: 854 ![]() | wpis nr 871 942 [ CZCIONKA MONOSPACE ] SPIN-DOKTORZY OD HAZARDU Z WSI rozmowa z Markiem Przybyłowiczem, 10-03-2010 14:23 "Prawdziwe sedno tzw. afery hazardowej dotyczy ewentualnych nieprawidłowości przy wyborze operatora systemu on-line Totalizatora Sportowego". Z Markiem Przybyłowiczem, znawcą rynku hazardowego w Polsce, rozmawia Leszek Misiak ("Gazeta Polska"). PiS chciało powołać pana na świadka komisji. Martwi to pana? Absolutnie. Co więcej, mój własny wniosek o powołanie mnie na świadka złożyłem 2 lutego 2010 r. na ręce przewodniczącego Komisji, Mirosława Sekuły. Wspomniałem w nim, że posiadam wiedzę o rynku hazardu w Polsce od 1995 r., a według mnie niektórzy z głównych świadków złożyli przed komisją fałszywe zeznania. Zajmuję się wszelkimi nieprawidłowościami wokół wyścigów konnych, Spółki Totalizatora Sportowego oraz rynku hazardu w Polsce od 15 lat, tj. od czasu, gdy przestałem działać w Polskim Związku Tenisa Stołowego. W 1995 r. stałem się dzierżawcą konia wyścigowego na warszawskim Służewcu. Z czasem zostałem kierownikiem stajni wyścigowej. Następnie założyliśmy Stowarzyszenie Właścicieli i Dzierżawców Koni Wyścigowych, którego zostałem pierwszym prezesem. Pewnego dnia dyrektor Oddziału Warszawskiego Agencji Własności Skarbu Państwa, Mirosław Helta, zaproponował mi funkcję prezesa Zarządu Spółki Służewiec – Tory Wyścigów Konnych w Warszawie. Spółka była w końcowej fazie tzw. rekonstrukcji kapitałowej… Po latach okazało się, że chodziło o zahamowanie procesu prywatyzacji Spółki Służewiec – Tory Wyścigów Konnych, której największą wartością była dzierżawa liczącego 138 ha Zespołu Torów Wyścigów Konnych na Służewcu. W ciągu 10 lat udało mi się, dzięki pomocy wielu ludzi dobrej woli, powstrzymać cztery próby prywatyzacji Służewca. Do najbardziej „oddanych” entuzjastów prywatyzacji należeli ówczesny minister rolnictwa Artur Balazs oraz od lat „kontrolujący” wydarzenia wokół Służewca Andrzej Urbański, były prezes Telewizji Polskiej. Potem podjąłem pracę w Spółce Totalizator Sportowy za czasów p.o. prezesa Waldemara Milewicza i prezesa Jacka Kalidę. Kulisy działania Spółki Totalizator Sportowy poznawałem za rządów kolejnych prezesów: Sławomira Sykuckiego, Władysława Jamrożego, Wacława Bilnickiego, Mirosława Rogulskiego, Jacka Kalidy oraz obecnie Sławomira Dudzińskiego. Odszedłem z Totalizatora, bo po ujawnieniu nieprawidłowości prezes Jacek Kalida nie widział dalszej „możliwości współpracy” ze mną… Ujawnił pan wtedy aferę w Totalizatorze Sportowym. Co to była za afera? Typowe działania obserwowane w wielu spółkach Skarbu Państwa: niezgodne z interesem spółki wydatki na reklamę i marketing, szkolenie pracowników przez zewnętrzne podmioty gospodarcze, wydawanie ogromnych kwot na usługi prawne, nieprawidłowości przy przetargach, m.in. na ochronę. Ale prawdziwe „konfitury” do skosztowania są raz na 10 lat, czyli wtedy, gdy organizowany jest przetarg na obsługę systemu on-line Totalizatora. Który ze świadków, według pana, złożył nieprawdziwe zeznania? O szczegółach nie chciałbym mówić, bowiem toczą się w sprawie wydarzeń wokół nowelizacji ustawy o grach losowych i zakładach wzajemnych postępowania pod nadzorem prokuratury. Mogę jednak stwierdzić, iż moją reakcją na pismo z 30 czerwca 2009 r. ministra sportu i turystyki Mirosława Drzewieckiego do podsekretarza stanu w Ministerstwie Finansów Jacka Kapicy było pismo z dnia 10 lipca do dyrektor generalnej w Ministerstwie Sportu i przewodniczącej Rady Nadzorczej Totalizatora Sportowego Moniki Rolnik oraz wystąpienie do premiera RP Donalda Tuska z 14 lipca 2009 r. zawierające 133-stronicową dokumentację dotyczącą nieprawidłowości w Spółce Totalizator Sportowy oraz braku stosownej reakcji ministra skarbu państwa Aleksandra Grada i Pełnomocnika Rządu ds. Opracowania Programu Przeciwdziałania Nieprawidłowościom w Instytucjach Publicznych Julii Pitery. Po kilku dniach kopia wystąpienia do premiera znalazła się również na biurku Moniki Rolnik… Niestety, na żadne z tych wystąpień nazywanych przez Marcina Rosoła „donosami” nie otrzymałem odpowiedzi. To dlatego Marcin Rosół nazwał pana KGB-CBA? Wraz z moim prawnikiem podjęliśmy decyzję o wystąpieniu na drogę sądową przeciwko Marcinowi Rosołowi. Czekam na stenogram jego przesłuchania przed Komisją śledczą. Warto przytoczyć treść pisma, jakie otrzymałem 16 października 2009 r. w imieniu szefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów Tomasza Arabskiego (DKN-574-57 (3)/09): „W nawiązaniu do spotkania, które odbyło się 9 października 2009 r. w siedzibie Kancelarii Prezesa Rady Ministrów i przekazanych przez Pana informacji dotyczących potencjalnych nieprawidłowości w toku prywatyzacji Torów Wyścigów Konnych na Służewcu i Totalizatora Sportowego Sp. z o.o. w obszarze funkcjonowania rynku gier i zakładów wzajemnych w Polsce uprzejmie informuję, iż całość dokumentacji w tej sprawie została przekazana Prokuratorowi Krajowemu […]”. To niejedyny skutek gromadzenia przeze mnie stosownej dokumentacji. Obecnie przed Sądem Okręgowym toczy się postępowanie będące wynikiem 4,5-letniego śledztwa prowadzonego przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego pod nadzorem Prokuratury Okręgowej Warszawa Praga. Na ławie oskarżonych znaleźli się: były minister skarbu państwa, wyżsi urzędnicy Ministerstwa Skarbu Państwa oraz członkowie organów spółek: Totalizator Sportowy oraz Służewiec – Tory Wyścigów Konnych w Warszawie. Skąd u pana taka determinacja w tropieniu afer hazardowych? Determinacja ta wynika z wychowania oraz poczucia dbałości o interes państwa. Może trzeba było, nie znajdując posłuchu w rządzie, pójść do opozycji? Próbowałem zainteresować polityków z różnych opcji politycznych nieprawidłowościami w spółkach Skarbu Państwa działających na rynku hazardu w Polsce. Niestety, z miernym skutkiem… Na przykład spotkałem się w tej sprawie 12 maja 2009 r. z ówczesnym przewodniczącym Klubu Parlamentarnego Prawa i Sprawiedliwości Przemysławem Gosiewskim. Mam wrażenie, że mnie zlekceważył… Tak samo było w przypadku spotkania z Julią Piterą 25 maja 2009 r., w czasie którego przekazałem pani minister swoją wiedzę w tej sprawie wraz ze zgraniem fotokopii niektórych dokumentów na laptopa asystenta. Podzieliłem się z panią minister wiedzą dotyczącą nieprawidłowości w powoływaniu członków organów Spółki Totalizator Sportowy oraz powiązań biznesowych członków Zarządu Spółki TS. Na moją prośbę o podjęcie skutecznych działań w sprawie usłyszałem: „tak jest na całym świecie”. To dziwne, zwłaszcza że minister Pitera miała też podobno mieć wyciągi KRS spółek, w których udziały ma prezes TS i generałowie byłych specsłużb. Te spółki wygrywają lukratywne przetargi państwowe na setki milionów złotych. Ale dziś opinia publiczna i komisja hazardowa żyją problemem dopłat z rynku hazardu. Zawsze uważałem, że wprowadzenie dopłat w grach innych niż objęte monopolem państwa jest technicznie nierealne. Realne jest natomiast długoterminowe „straszenie” branży hazardowej wprowadzeniem dopłat, które jako świadome działanie ma w istocie usprawiedliwić przed opinią publiczną – i przedstawicielami rządu RP – brak podjęcia zdecydowanych decyzji w kwestii podniesienia podatku od gier. Kilkuletnia zwłoka we wprowadzeniu podwyżki podatku mogła mieć realny wpływ na wysokość wpływającego do budżetu państwa podatku od gier. Przecież za wprowadzeniem podatku opowiadał się Zbigniew Chlebowski. Niestety, mam wątpliwości, czy mówiąc to, kierował się interesem państwa. Według niektórych opinii Zbigniew Chlebowski proponując wzrost miesięcznej opłaty ryczałtowej od jednego automatu o niskich wygranych (z 50 do 200 euro), oprócz przyczynienia się do wzrostu wpływów do budżetu państwa, mógł – świadomie lub nie – wprowadzić cenową barierę dla firm próbujących wejść na polski rynek. Ta zmiana była na pewno korzystna dla firm posiadających ugruntowaną pozycję na rynku automatów o niskich wygranych. A bariera 200 euro mogła być zaporowa dla tych firm , które chciałyby wejść na rynek. Pamiętajmy, że w Rosji zakazano hazardu i ogromna ilość automatów stamtąd mogłaby zalać nasz rynek, zmniejszając dochody firm już działających w tej branży w Polsce. Skoro jednak dopłaty są nierealne, dlaczego nie opracowano przepisu tak, by nie każda operacja była objęta dopłatą, lecz tylko wygrana ? Uważam, że w interesie państwa było wprowadzenie podwyżki podatku od gier, a nie wprowadzenie dopłat. Może snując rozważania na ten temat, warto odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego minister finansów już dawno nie wprowadził rozwiązań prawnych umożliwiających szczegółową kontrolę faktycznych dochodów, jakie przynosił właścicielowi każdy z osobna automat o niskich wygranych. Przecież te dane są na bieżąco kontrolowane przez każdego szanującego się właściciela automatu. Wygląda na to, iż pomimo niezaprzeczalnego faktu, że powyższa wiedza jest kluczowa dla zwiększenia dochodów budżetu państwa, minister Jacek Kapica nie chciał jej posiąść… Czyżby miał aż tak słabych doradców? Dlatego uważam, że zamieszanie wokół rezygnacji z dopłat na pewno nie jest nawet czubkiem góry lodowej nieprawidłowości wokół Spółki Totalizator Sportowy… To, że MF nie zażądało tzw. certyfikacji każdego automatu, co umożliwiłoby kontrolę, ile gotówki wpłynęło do automatu i ile wypłacił, jest skandaliczne. Skoro każdy mafioso według naszych informacji posiada połączenie internetowe ze wszystkimi swoimi automatami i na bieżąco wie, ile zarobił, który automat jest ekonomiczny, a którego lokalizację trzeba zmienić. A MF nie zrobiło tego. Ale jeśli uważa pan, że dopłaty są trudne technicznie do wprowadzenia, dlaczego pisał pan o nich do dyrektor Moniki Rolnik? Bo uważałem wtedy, że minister sportu i turystyki Mirosław Drzewiecki zredagował pismo z 30 czerwca 2009 r. „niewątpliwie pod wpływem działań lobbingowych”. Myślę, iż ktoś uznał , że warto zakończyć ten „chocholi taniec” wokół dopłat poprzez wykreślenie ich z projektu nowelizacji ustawy. Uznano, iż w zamieszaniu ktoś może zapomnieć o ich wykreśleniu, a ich uchwalenie i wprowadzenie w życie mogło stać się faktycznym powodem likwidacji całkiem sporego sektora rynku hazardu w Polsce. Ale zastępczyni Departamentu Służby Celnej czuwała nad całością projektu i niezwłocznie wykorzystała pismo Mirosława Drzewieckiego jako oficjalny powód wykreślenia dopłat z projektu nowelizacji ustawy o grach losowych i zakładach wzajemnych. Przez 19 miesięcy nie zrobiono nic w zakresie podjęcia prac projektowych dotyczących otoczenia Narodowego Centrum Sportu, a zupełnym szaleństwem jest przeniesienie lokalizacji obiektów wokół Stadionu Narodowego na teren Zespołu Torów Wyścigów Konnych na Służewcu, który od 1989 r. jest dobrem kultury wpisanym do rejestru zabytków. Być może zamieszanie z dopłatami było celowo wywołane. Niektórzy twierdzą, że jeśli politycy chcieliby wcielić w życie zapisy wprowadzające wideoloterie, trzeba by wcześniej „wyrżnąć konkurencję” – właścicieli automatów o niskich wygranych na dworcach i w barach, a właścicieli kasyn postraszyć dopłatami, żeby nie bronili rynku automatów o niskich wygranych. Przepis dotyczyłby wszystkich. Chodziło o to, by nie doszło do wspólnoty interesów. Gdy już taka „rózga” w postaci dopłat nie była potrzebna, wycofano projekt o finansowaniu Narodowego Centrum Sportu z dopłat. Nie zmienia to faktu, że Drzewiecki i Chlebowski lobbowali na rzecz pewnych grup interesu w branży hazardowej. To prawda. Ich działania są nie tylko niemoralne, ale także niezgodne z prawem. Przerażające jest to, że również ich poprzednicy czynili podobnie… O co toczy się gra, jeśli nie o dopłaty? Prawdziwe sedno tzw. afery hazardowej dotyczy ewentualnych nieprawidłowości przy wyborze operatora systemu on-line Totalizatora Sportowego, ewentualnych prowizji dla nieznanych grup przy zakupie tysięcy automatów do wideoloterii (według niektórych opinii wprowadzenie wideoloterii w obecnym stanie prawnym jest możliwe), dążenia do utraty kontroli Skarbu Państwa nad 138 hektarami ziemi na Służewcu oraz zysków z realizacji projektu zagospodarowania ziemi na Służewcu. Kto miałby te prowizje zainkasować? Mówi się o generałach byłych Wojskowych Służb Informacyjnych, którzy bywali w TS, gdy forsowano projekt wideoloterii. Łatwo to sprawdzić. To miał być deal życia dla byłych generałów, którzy dożywają wieku, w którym znajdą się poza sceną polityczno-biznesową. Jest wiele grup biznesowych, które zainteresowane są współpracą ze Spółką Totalizator Sportowy. Przedstawiciele wielu firm działających w celu osiągnięcia jak największego zysku byli gośćmi kolejnych zarządów państwowego monopolisty. Kluczem do poznania prawdziwej tajemnicy są zapisy umowy łączącej Totalizator Sportowy z operatorem systemu on-line. Całość wywiadu z Markiem Przybyłowiczem w najnowszym wydaniu tygodnika "Gazeta Polska" |
2015-01-30 (18:09)![]() Data rejestracji: 2015-01-30 00:00:00 Ilość postów: 854 ![]() | wpis nr 871 943 [ CZCIONKA MONOSPACE ] Totolotkowa gra o miliard 12.01.2001, LK MP Kto zdobędzie jeden z najatrakcyjniejszych kontraktów w Polsce Totolotkowa gra o miliard Współpraca prezesa Władysława Jamrożego (pierwszy z lewej) z wiceprezesem Leszkiem Raćkowskim nie układa się dobrze. Wspólnie wystąpili jednak na sobotnim balu mistrzów sportu. Fot.: Jakub Ostałowski W Totalizatorze Sportowym na szczęśliwca czeka miliard złotych. Taką sumę otrzyma w ciągu dziesięciu lat firma, która podpisze kontrakt na obsługę systemu komputerowego łączącego lottomaty. O losach tych pieniędzy decyduje duet: Jamroży-Wieczerzak. Obu znanym menedżerom usiłuje przeszkodzić minister finansów sprawujący nadzór nad Totalizatorem. 18 listopada 2000 roku do ministra finansów Jarosława Bauca zadzwonił prezes Totalizatora Sportowego Władysław Jamroży. - Właśnie dokonaliśmy wyboru firmy, która zamontuje system on-line - powiedział Jamroży. - Jest nią AWI. Jeśli firma potwierdzi swoją ofertę, to kontrakt podpiszemy po dwóch, trzech tygodniach. - Czy są prowadzone negocjacje z innymi firmami? - zapytał minister Bauc. - Nie ma potrzeby prowadzenia równoległych negocjacji - odparł Jamroży. Jak powiadają dobrze zorientowani, ministra finansów ogarnął wówczas popłoch. - Głosowanie dotyczące wyboru firmy odbyło się jawnie, punktacja była "na gębę", zespół negocjacyjny nie miał nawet swojego regulaminu, a Totalizator był absolutnie nieprzygotowany do podpisywania kontraktu takiej wartości - mówi pracownik resortu finansów. - Nie było opracowanych kryteriów ocen. Procedury były tak skandaliczne, że każdy sąd przyznałby rację firmom, które przegrały w takiej rywalizacji. Członkowie rady nadzorczej Totalizatora dowiedzieli się o wszystkim jako ostatni. Wcześniej zarząd rozesłał zawiadomienia do innych oferentów, że wyłączność na negocjacje uzyskał amerykański koncern AWI. W tym tygodniu minister finansów Jarosław Bauc zwrócił się do ministra skarbu Andrzeja Chronowskiego z wnioskiem o zmianę statutu Totalizatora. Propozycja zakłada, że każdy zakup majątku o wartości 50 tys. euro będzie musiał zatwierdzić właściciel firmy, czyli minister skarbu. Wówczas część odpowiedzialności za wybór operatora spadłaby na ministra Chronowskiego. Niewykluczone, że wówczas zostałby rozpisany nowy przetarg. Skok na kasę? Gdy w kwietniu ubiegłego roku Władysław Jamroży został szefem Totalizatora (wcześniej prasa spekulowała, że zostanie nim Stanisław Alot) oburzony wicepremier Leszek Balcerowicz oświadczył, że "jest to jednostronna decyzja ministra skarbu, który bierze za nią całkowitą odpowiedzialność". Wiceprezes PSL Marek Sawicki grzmiał o politycznym zawłaszczeniu państwa, a politycy Unii Wolności i SLD zgodnym chórem mówili o "skoku na kasę". "Pod moim zarządem Totalizator nie będzie źródłem finansowania żadnych działań politycznych" - taką wypowiedź Jamrożego zacytowała wiosną ubiegłego roku "Polityka". Czy prezes Totalizatora wytrwał do dziś w tym postanowieniu? Ostrożne szacunki mówią, że operator systemu komputerowego, obsługujący lottomaty Totalizatora Sportowego, zgarnie w ciągu najbliższych dziesięciu lat 250 milionów dolarów. W październiku 2001 roku wygasa kontrakt z dotychczasowym operatorem - amerykańską firmą GTECH. Kontrakt porównywany jest ze słynną umową ZUS - Prokom. Mimo, że Totek należy do grona spółek o strategicznym znaczeniu dla skarbu państwa i co roku wpłaca do budżetu ogromne kwoty (w 1999 roku łącznie 800 mln złotych), to przy wyborze swego strategicznego partnera nie stosuje procedur ustawy o zamówieniach publicznych. Marian Lemke, prezes Urzędu Zamówień Publicznych, orzekł, że spółka nie ma takiego obowiązku. Na nic zdały się argumenty ministra finansów, że kontrakt ten może negatywnie wpłynąć na budżet państwa. - Być może przedwcześnie podjęto decyzję o komercjalizacji Totalizatora - mówi Dorota Safjan, wiceminister finansów, główny rzecznik dyscypliny budżetowej. - Jako spółka prawa handlowego wymknął się on spod rygorów ustawy. Rada chwali prezesa 22 listopada rada nadzorcza Totalizatora Sportowego podjęła uchwałę, że należy prowadzić negocjacje również z innymi firmami, a jej przewodniczący Zbigniew Derdziuk postanowił niezwłocznie spotkać się z ministrem skarbu Andrzejem Chronowskim i ostrzec go przed konsekwencjami pośpiesznego podpisywania umowy przez Jamrożego. - Minister zapoznał się z materiałami i nie widzi celowości spotkania - oświadczyła sekretarka Andrzeja Chronowskiego. 7 grudnia Zbigniew Derdziuk, którego na stanowisko szefa rady powołał poprzednik Chronowskiego, Emil Wąsacz, złożył dymisję. O jej przyczynach nie chce mówić. Na pytanie, czy chciał doprowadzić do odwołania Władysława Jamrożego, odpowiada: "nie pamiętam". Co ciekawe, w dniu dymisji Derdziuka rada pochwaliła prezesa Jamrożego za postępy w negocjacjach. Zbigniew Derdziuk uważany jest za bliskiego współpracownika Wiesława Walendziaka. W latach 1994 - 1996 pracował z nim jako zastępca dyrektora biura zarządu TVP, a następnie dyrektor Biura Planowania Strategicznego w telewizji. Później był sekretarzem stanu i zastępcą szefa Kancelarii Premiera, którą kierował Walendziak. Zrezygnował ze stanowiska, gdy Walendziak odszedł . Fogelman zna wszystkich O kontrakt stulecia starają się trzy firmy: dwa amerykańskie giganty GTECH i AWI oraz Telenor, największa spółka telekomunikacyjna w Norwegii. Telenor w zasadzie jest bez szans na wygraną w wyścigu o on - line. Walka rozgrywa się wyłącznie między Amerykanami. Od dwóch lat interesy AWI w Polsce reprezentuje ekscentryczny amerykański prawnik 51-letni Lejb Fogelman, partner zarządzający kancelarii Hunton&Williams i bohater sensacyjnych artykułów kolorowych czasopism. Fogelman zna niemalże wszystkich polityków z najróżniejszych opcji; zaś ci ostatni twierdzą, że przyznawanie się do znajomości z popularnym bon vivantem jest w dobrym tonie. - Lońka Fogelman to mój przyjaciel - twierdzi były minister przekształceń własnościowych Wiesław Kaczmarek (SLD). Fogelman przyznaje się zaś do przyjaźni z braćmi Kaczyńskimi i Czesławem Bieleckim. O sprawach swojego klienta - AWI - Fogelman nie chce rozmawiać, zasłaniając się tajemnicą adwokacką. - Reprezentuję AWI, bo jest to rzetelna amerykańska firma o nieposzlakowanej opinii - mówi. Kasjerka AWS Za "tajną broń" AWI uważana jest również Aleksandra Mietlicka, pełnomocnik finansowy sztabu wyborczego Mariana Krzaklewskiego. Wiosną ubiegłego roku Mietlicka była wymieniana jako jeden z kandydatów do objęcia stanowiska szefa Totalizatora Sportowego. Ostatecznie na fotelu prezesa zasiadł jednak 17 kwietnia Władysław Jamroży, zawieszony wówczas prezes PZU. - Spółka AWI zainwestowała już w ten kontrakt kilka milionów dolarów - mówi nasz informator, od lat związany z "totkową" branżą. - Mietlicka wyraźnie lobbuje na rzecz AWI, jednak jej wpływy w resorcie finansów są żadne, zaś Jamroży jest samodzielny i pozostaje poza jej kontrolą. Aleksandra Mietlicka jest oburzona pytaniem, czy któraś z firm uczestniczących w przetargu na system komputerowy Totalizatora, próbowała wywierać na nią wpływ lub sponsorowała kampanię wyborczą Mariana Krzaklewskiego? - Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, jakie pan zadał pytanie? - Tak. - Żadna z firm startujących w tym przetargu nie sponsorowała kampanii Mariana Krzaklewskiego. To byłoby niedopuszczalne. - Jeden z naszych informatorów twierdzi, że brał udział w spotkaniu z panią i Tomaszem Halimoniukiem, który jest konsultantem AWI. - Jako wicedyrektor Funduszu Gospodarczego "Solidarności" biorę udział w rozmaitych spotkaniach. Nie ma w tym niczego dziwnego. Prokom chce wygrać w totka Na rzecz AWI lobbował również gdyński Prokom, który jednak w każdej chwili jest gotów zmienić front i przykleić się do zwycięskiej firmy. Prokom oficjalnie nie bierze udziału w przetargu, ale ma szanse jako poddostawca. Po skandalu związanym z budową systemu komputerowego ZUS notowania Prokomu jednak podupadły - gdyńska firma występuje więc nieoficjalnie. Jeden z naszych informatorów twierdzi, że Jacek Duch, członek zarządu Prokomu Software, prezes spółki Prokom Internet, spotkał się ostatnio z Dariuszem Matuszakiem, szefem gabinetu politycznego ministra Bauca i dopytywał się, czy nie można wpłynąć jakoś na ministra finansów, aby polubił AWI. Pytany przez "Rz" Matuszak początkowo zaprzeczał, że takie spotkanie w ogóle się odbyło, później przyznał, że tak, ale w kawiarni, a nie w ministerstwie i dotyczyło zupełnie innej sprawy. Matuszak twierdzi, że Duch poinformował go o zamiarach Prokomu związania się z którąś z amerykańskich firm, jednak nie odebrał tego jako lobbing lub próbę wywierania wpływu na decyzje ministra finansów. Losami kontraktu żywo interesuje się też powiązany z Prokomem Jan Prochowski, były pełnomocnik Stanisława Alota ds. komputeryzacji ZUS, którego kryminalną przeszłość "Rzeczpospolita" opisała w czerwcu ubiegłego roku w artykule "Tajemniczy lobbysta". Z naszych informacji wynika, że Prochowski zaoferował swoje usługi wszystkim firmom startującym w przetargu. Oficjalnie Prokom zaprzecza, jakoby interesował się przetargiem lub współpracował z AWI. - Nic nam o tym nie wiadomo - mówi Anna Stępień, dyrektor marketingu i public relations Prokom Software. W kwietniu 1999 roku koncern AWI podpisał list intencyjny z Powszechną Agencją Informacyjną PAGI SA (jej akcjonariuszem jest m. in. Prokom) dotyczący współpracy przy tworzeniu systemu on-line Polskiego Monopolu Loteryjnego, spółki skarbu państwa sprzedającej losy. W kwietniu 2000 r. AWI podpisał umowę z PML, ale nie weszła one w życie, gdyż Amerykanie zażądali podpisania aneksu zmieniającego kontrakt. Szefowie AWI liczyli na fuzję Totalizatora Sportowego z plajtującym Polskim Monopolem Loteryjnym. Gdyby do niej doszło wprowadziliby do Totka swój system komputerowy "kuchennymi drzwiami". Zatrudniający 11 osób PML nie jest w stanie konkurować z potężnym Totalizatorem; jego piętą achillesową jest słaba sieć sprzedaży. Do wyboru są dwie możliwości: upadłość albo fuzja. - Upadłość Polskiego Monopolu Loteryjnego podważyłaby zaufanie graczy do państwa, skutki byłyby katastrofalne - mówi prezes PML Kamil Górecki. - Ludzie mogliby pomyśleć, że skoro dziś plajtuje państwowa loteria, to być może jutro państwo przestanie płacić za obligacje, a pojutrze nie wykupi bonów skarbowych. Otwarta koperta Władysław Jamroży zapewnia, że przy wyborze operatora systemu on-line spółka stosuje procedury znacznie bardziej skomplikowane od tych, których wymaga ustawa o zamówieniach publicznych. "Rz" dotarła do specyfikacji istotnych warunków zamówienia. Dokument jest niezwykle lakoniczny - mieści się na dwóch stronach. 25 października 2000 r. szefem zespołu negocjacyjnego został wiceprezes Totalizatora Leszek Raćkowski, wcześniej dyrektor łódzkiego oddziału Deustche Banku, zaprzyjaźniony z Piotrem Żakiem (AWS). Odtąd prace zespołu nabrały szaleńczego tempa. Raćkowski pracował w Totalizatorze od początku sierpnia, wcześniej nie miał do czynienia z loteriami. Uczestnicy przetargu twierdzą, że jego dołączenie do składu zespołu zmieniło charakter negocjacji. Odbywały się one pod dyktatem Raćkowskiego - uważanego za człowieka Bauca, który "przeszedł na drugą stronę". AWI złożył ofertę jako pierwszy. Kopertę, adresowaną osobiście do prezesa Jamrożego, dostarczył goniec. Nadawcą była kancelaria adwokacka. Kopertę powinna otworzyć komisja przetargowa, zrobił to jednak Jamroży, jak zapewnia, nieświadomy jej zawartości. "Otworzyłem kopertę w sekretariacie w obecności sekretarki i kierowcy - napisał w notatce służbowej. - Zorientowałem się, że jest to oferta AWI i nie czytając jej zakleiłem kopertę". Głosowano jawnie, Raćkowski jako ostatni. 17 listopada zwyciężył koncern AWI - dostał o 2,74 pkt więcej (na 100 możliwych) od najgroźniejszego rywala, spółki GTECH. Norwegowie zostali daleko z tyłu. Jamroży przestał narzekać na Raćkowskiego i odtąd nie rozpowiada już na politycznych salonach, że jego zastępcę należy odwołać. AWI dostał wyłączność na negocjacje do 11 grudnia, wszystko wskazywało na to, że kontrakt zostanie podpisany lada chwila. Rada nadzorcza zobowiązała jednak zarząd do prowadzenia późniejszych negocjacji również z pozostałymi firmami. - Zrobiliśmy to w ostatniej chwili - przyznaje były szef rady nadzorczej Zbigniew Derdziuk. - Od 1 stycznia obowiązuje nowy kodeks handlowy, który mówi, że zarząd nie musi wykonywać zaleceń rady nadzorczej. Bunt rady nadzorczej Jamroży potraktował jako zemstę "pampersów". Derdziuk, związany blisko z Wiesławem Walendziakiem, jest obecnie zaangażowany w tworzenie Telewizji Familijnej. Ekspozytura PZU Współpracownicy Władysława Jamrożego przyznają, że przez pierwsze miesiące urzędowania w Totolotku Jamroży żył nadzieją, że wróci na stanowisko prezesa PZU. Sam prezes Jamroży zaprzecza temu twierdząc, że zupełnie nie interesuje go powrót do towarzystwa ubezpieczeniowego. - W ciągu godziny prezes 40 minut pracował dla PZU, a pozostałe 20 dla Totalizatora - mówi jedna z osób z otoczenia Jamrożego. - Na odprawie z dyrektorami był całe osiem minut - dodaje inny nasz rozmówca. Nadzieje na powrót do największego polskiego ubezpieczyciela okazały się płonne. Jamroży postanowił więc wytrwać na nowym stanowisku. Jego pierwsze decyzje to kupno luksusowych modeli Volvo i wciągnięcie na listę płac osób zaufanych z PZU. Są oni obecnie jego doradcami, sowicie opłacanymi z kasy loterii. Dyrektorem do spraw bezpieczeństwa został były pracownik PZU Leszek Zioło. Na liście płac Totalizatora figuruje m. in. Mirosław Kasprzak, który jest rzecznikiem funduszu emerytalnego PZU Złota Jesień oraz dziennikarz, który w jednym z ogólnopolskich dzienników publikował teksty popierające obecnego prezesa Totka. Sam Jamroży nadal korzysta z pomocy Grzegorza Wieczerzaka, prezesa zależnej od PZU spółki PZU Życie. Wieczerzak w imieniu Jamrożego prowadził negocjacje w sprawie kontraktu on - line. Oferentom był przedstawiany jako doradca. Według naszych informacji Wieczerzak spotkał się w podwarszawskich willi z przedstawicielem jednej z firm startujących w przetargu. Wiadomo także, że spotkania w sprawie systemu on-line z Wieczerzakiem odbywały się w Warszawie. Wieczerzak jest znany nie tylko jako prezes PZU Życie, ale także jako wytrawny koneser nieruchomości. Na liście dokonanych przez niego zakupów znajdują się między innymi stadniny koni, które kupował jako osoba prywatna. W grudniu Wieczerzak bardzo interesował się nieruchomościami służewieckimi, należącymi do Totalizatora Sportowego. Na warszawskich wyścigach 12 ha ziemi wyłączonych jest spod opieki konserwatorskiej. Teren ten jednak został przekazany w gestię Jockey Clubu (tak zadecydował Senat, jego poprawki musi jeszcze przyjąć Sejm), co oznacza, że ziemi nie można sprzedać. Z tego powodu Wieczerzak , a tym samym Jamroży przestał się interesować Służewcem. Tory nie dostają żadnych pieniędzy na rozwój od TS. Nie powstają punkty sprzedaży końskiej loterii, nie ma pieniędzy na remont Służewca. Również na Służewcu pojawiają się ludzie Jamrożego: Tomasz Lipiński i Jacek Meizner. Zasiadali oni od września w zarządzie Torów Wyścigów Konnych Służewiec. Pierwszy z nich pojawił się na Służewcu raz. Dla drugiego Służewiec był "przechowalnią". Dziś jest on prezesem funduszu emerytalnego PZU Złota Jesień. Chociaż Jamroży ciągle stara się pozbyć Służewca, to zdecydował się przeznaczyć 750 tys. USD na sponsorowanie klubu piłkarskiego Śląsk Wrocław. W zamian za te pieniądze zawodnicy klubu będą mieli logo TS na koszulkach, na stadionie pojawią się reklamy Totalizatora, powstanie pochwalna strona internetowa. Zarząd TS otrzyma też wejściówki na mecze drużyny. 300 tys. zł miesięcznie za prawników System on-line przesyła dane z kolektur loterii w całym kraju do jej centrali. Dzięki temu gra w lotto odbywa się w czasie rzeczywistym. Nowy operator musi uruchomić system tego samego dnia, kiedy stary go wyłączy. I w tym jest największy problem. Systemy GTECH i AWI są niekompatybilne. Gdyby przetarg wygrał koncern AWI, nie jest wykluczone, że doszłoby do takich komplikacji jak z systemem komputerowym ZUS. Nie do końca wiadomo jednak, kiedy wygasa stara umowa z GTECH, spisana na domiar złego według prawa szwedzkiego. Prezes Jamroży szuka odpowiedzi na to pytanie u prawników. Nie są oni pracownikami Totalizatora, tylko zewnętrznych kancelarii prawniczych. Ulubioną kancelarią prawniczą prezesa Jamrożego jest firma Hogan & Hartson, z której usług korzystał jeszcze w PZU. "Rz" dotarła do kilku rachunków za usługi świadczone przez tę firmę na rzecz Totka. Niektóre z nich opiewają na ponad 300 tys. zł miesięcznie. Nie jest to jedyna kancelaria, która pracuje dla polskiej loterii. Kilka ekspertyz się wyklucza, ale prawnicy w jednym punkcie analiz są zgodni: wszelkie wątpliwości związane z kontraktem zawartym z GTECH będą rozwiązywane przed sądem arbitrażowym w Szwecji. Czas to pieniądz Umowę z GTECH podpisano 7 marca 1991 roku na dziesięć lat, powinna więc wygasnąć w tym roku. Umowę zawarto w odmiennych od dzisiejszych realiach gospodarczych, więc jest ona uznawana za drogą. W połowie lat 90 -tych były prezes TS Sławomir Sykucki renegocjował jej warunki, przez co prowizje pobierane przez GTECH są mniejsze. Dzięki Amerykanom polska loteria stała się nowoczesniejsza i zaczęła przynosić coraz większe zyski. GTECH otrzymuje średnio 4,5 procent od obrotów, które sięgają 2,2 mld zł rocznie. Przyciskany przez konkurentów GTECH jest skłonny obniżyć prowizję do 4,1 proc. Koncern AWI oferuje 3,2 - 3,4 proc. Z GTECH pożegnał się założyciel firmy i jej motor napędowy - Wiktor Markowicz, którego samolotem w 1996 roku latał Aleksander Kwaśniewski podczas swojej wizyty w USA. Odejście Markowicza z firmy sprawiło, że utraciła ona silne poparcie, jakim cieszyła się w kręgach SLD. Obecnie o GTECH źle pisze nawet "Trybuna". Autor krytycznych tekstów Mieczysław Wodzicki figurował na liście płac w czasach, gdy spółką PZU kierował Władysław Jamroży. Budowa systemu on-line jest czasochłonna. Na dachach trzeba postawić anteny, zainstalować do 10 tys. nowych lottomatów, przetestować system i w dniu "zero" włączyć go. Według specjalistów powinno to zająć około roku. GTECH ma już system, nie musi więc budować go od zera. Wystarczy jedynie go rozwinąć. Dziwna wyłączność Istnieje gotowy tekst umowy dotyczącej instalacji systemu on - line między AWI i Totalizatorem. Brakuje tylko podpisów prezesa Jamrożego i szefa AWI. Chociaż AWI miała wyłączność na negocjacje w sprawie systemu, to TS rozmawia także z innymi operatorami. Niedawno zakończono rozmowy z GTECH. Ich termin był nieszczęśliwy - negocjacje rozpoczęto się tuż przed wigilią, trwały między świętami a sylwestrem i zakończyły na początku stycznia. Jeden z uczestników tych negocjacji powiedział nam, że negocjatorzy z ramienia TS rozpoczynali spotkania od słów "zróbmy to szybko, żeby o pierwszej skończyć". Nie byli przygotowani lub wychodzili z sali obrad. Zdarzało się, że opuszczali sporne punkty negocjacji i nie wracali już do nich. Taka sytuacja sugeruje, że negocjacje są formalnością. Służą bardziej zabiciu czasu, niż określeniu warunków potencjalnego kontraktu. Bałagan w negocjacjach widać na każdym kroku. Przykładowo, kiedy AWI skończyło negocjować, zostawiło w sali notowań planszę ze schematem swojego systemu łączności. Planszy ze schematem nie zdjęto ze ściany. Wisiała ona także wtedy, gdy TS negocjował z GTECH. W najbliższych dniach TS rozpocznie negocjacje z Telenorem. Najlepsza z ofert powinna być wybrana do połowy lutego. Wtedy zarząd ma podpisać umowę z operatorem systemu on - line. Zapowiedź pożegnania Pod koniec grudnia centrala AWI wysłała do prezesa Jamrożego list. Napisano w nim, że firma gotowa jest podpisać umowę na on - line do 19 stycznia tego roku. AWI pisze w liście, że jeżeli tak się nie stanie wycofa się z konkursu na wyłonienie operatora. Termin 19 stycznia firma uzasadnia brakiem czasu. Jeżeli przyjmiemy, że stary kontrakt z GTECH wygaśnie w październiku, AWI ma osiem miesięcy na wybudowanie systemu. Jest to teoretycznie możliwe, ale wiąże się z większymi kosztami i niepewnością co do niezawodności urządzeń. W tym tygodniu do Polski przyleciał prezes AWI z centrali w USA. Spodziewał się , że podpisze umowę na on - line z TS. W środę pojechał do siedziby Totalizatora spodziewając się, że podpisze kontrakt. Na spotkanie w środę nie przybył jednak prezes Jamroży. Żeby Amerykanie nie siedzieli sami w sali negocjacyjnej, pracowników TS znaleziono w korytarzowej łapance. Tak jak poprzednie także i to spotkanie zakończyło się niczym. W jednej z analiz prawnych, które zamówił Władysław Jamroży, prawnicy zwracają uwagę na punkt umowy z GTECH mówiący, że po upływie dziesięciu lat kontrakt obowiązuje przez kolejny rok, jeżeli nie wypowie się go na 90 dni przed jego wygaśnięciem. Na przedłużenie muszą się zgodzić obie strony. Prawdopodobnie GTECH nie zgodzi się na przedłużenie kontraktu o rok. Ostatnio prezes Jamroży wystąpił do GTECH z pismem, w którym pyta czy kontrakt wygasa dopiero w 2002 roku. GTECH odpowiedział, że nic podobnego. Niektórzy nasi informatorzy twierdzą, że Jamroży zmienia front i bierze pod uwagę możliwość podpisania nowego kontraktu z GTECH. - GTECH - największa na świecie firma loteryjna. Jest notowana na giełdzie w Nowym Jorku, jej klientami są 82 loterie, w tym największa na świecie brytyjska loteria narodowa. Najwyższą prowizję pobiera w Nebrasce (9,13 proc. od obrotu tamtejszej loterii), a najniższą w New Jersey (0,92 proc). - AWI - druga co do wielkości firma obsługująca loterie na świecie i jednocześnie największy konkurent GTECH. Również jest notowana na nowojorskiej giełdzie. Ma 13 klientów na całym świecie, z czego największym jest loteria Floryda 4. Najwyższa prowizja pobierana przez AWI wynosi 12, 5 proc,. (od loterii w Montanie), a najniższa 0,789 proc. (od loterii w Maryland). - Telenor - skandynawska firma, która ma małe doświadczenia w branży loteryjnej. Telenor zajmuje się przede wszystkim przedsięwzięciami telekomunikacyjnymi. m.p. |
2015-01-30 (18:10)![]() Data rejestracji: 2015-01-30 00:00:00 Ilość postów: 854 ![]() | wpis nr 871 944 [ CZCIONKA MONOSPACE ] Wygrał na loterii i przed sądem 10.04.2002, RB Totalizator Sportowy ma zapłacić 1,8 mln zł odszkodowania Wygrał na loterii i przed sądem Jestem bardzo szczęśliwy, wierzyłem w sprawiedliwość, a ona zwyciężyła - powiedział po ogłoszeniu wyroku Franciszek M., który dowiódł, że wygrał "szóstkę" w Dużym Lotku FOT. GRZEGORZ HAWAŁEJ Totalizator Sportowy ma wypłacić 1.736.714 zł wraz z odsetkami mieszkańcowi Wrocławia, który w lutym 1999 r. trafił główną wygraną w Dużym Lotku, ale wyrzucił kupon, nie uzyskawszy w kolekturze potwierdzenia informacji o wygranej. Taki wyrok wydał we wtorek wrocławski Sąd Okręgowy. - Nie wątpiłem w wygraną. Racja była po mojej stronie - mówił powód ze łzami w oczach po opuszczeniu sali sądowej. Sąd podzielając racje mieszkańca Wrocławia, który prosił o nieujawnianie danych osobowych, oprócz głównej kwoty odszkodowania zasądził od wrocławskiego oddziału Totalizatora Sportowego odsetki od daty doręczenia pozwu we wrześniu 1999 r. Powód przed 17 lutego 1999 r. opłacił kupon Dużego Lotka w kolekturze przy ul. Ostrowskiego we Wrocławiu. 11 marca 1999 r. sprawdził kupon podczas pobytu w Ustce i otrzymał w tamtejszej kolekturze informację, że nic nie wygrał. Wówczas go wyrzucił. Wkrótce jednak dowiedział się, że to na jego kupon padła główna wygrana w wysokości 1.736.714 zł. Ponieważ Totalizator Sportowy nie chciał uznać jego racji, wystąpił na drogę sądową. Uzasadniając wyrok, sędzia Beata Stachowiak powiedziała, że mimo braku materialnego potwierdzenia wygranej (jaką jest kupon gry losowej) powód przedstawił dowody poświadczające, że był właścicielem zwycięskiego kuponu. Udowodniono, że został on wysłany we wrocławskiej kolekturze przy ul. Ostrowskiego. Od 1991 r. powód grał w tej kolekturze, skreślając stale te same numery. Właśnie na nie padła wygrana 17 lutego 1999 r. To, że powód grał w ten sposób, potwierdzili pracownicy kolektury we Wrocławiu. Pracownik z Ustki potwierdził z kolei, że mieszkaniec Wrocławia sprawdzał u niego kupon, o czym świadczy również informacja w komputerze. Sąd podkreślił, że zarówno ustawa o grach losowych, jak i regulamin zakładów Totalizatora Sportowego jednoznacznie wskazują, że kupon jest podstawą realizacji wygranej. Powód jednak dochodził przed sądem swoich praw nie z tytułu wykonania umowy zawartej z Totalizatorem, ale z tytułu roszczenia odszkodowawczego. W opinii sądu brak kuponu pozwala na występowanie z takim roszczeniem, zwłaszcza że powód utracił go w następstwie działania TS. - Zwolnienie TS z wszelkiej odpowiedzialności, gdy popełnił błąd, byłoby zbyt daleko idącą wykładnią przepisu ustawy mówiącego, że w razie zniszczenia lub zgubienia kuponu grający traci prawo do wszelkich roszczeń - uzasadniała sędzia Stachowiak. Proces nie dał odpowiedzi na pytanie, czy szkoda powstała w wyniku złego działania lottomatu w Ustce czy na skutek błędu pracownika kolektury, czy z innego powodu. - Nie miało to istotnego znaczenia dla sprawy. Zgodnie z art. 471 kodeksu cywilnego na TS ciążył obowiązek udowodnienia, że zdarzenie było następstwem okoliczności, za które nie ponosi odpowiedzialności. Taki dowód nie został przeprowadzony - powiedziała sędzia Stachowiak. Przedstawiciele TS podnosili podczas procesu, że powód nie poniósł szkody, ponieważ nie zgłosił - zgodnie z regulaminem TS - wygranej w ciągu 48 godzin. Sędzia Stachowiak wskazała, że w tym punkcie regulamin jest sprzeczny z ustawą o grach losowych. Wprowadza termin zgłoszenia wygranej, po którym wygasają roszczenia, a zdaniem sądu taką regulację może wprowadzić tylko ustawodawca. Wyrok nie jest prawomocny. Przedstawiciele TS zapowiedzieli, że rozważą złożenie odwołania po zapoznaniu się z jego pisemnym uzasadnieniem. Rafał Bubnicki |
2015-01-30 (18:10)![]() Data rejestracji: 2015-01-30 00:00:00 Ilość postów: 854 ![]() | wpis nr 871 945 [ CZCIONKA MONOSPACE ] Wyspółkować firmę Jerzy Pawlas Nomenklaturowi biznesmeni nie musieli nawet grać na loterii, by zapewnić sobie pieniądze i synekury. "Pierwszy milion można ukraść", "Trzeba wziąć sprawy w swoje ręce" - takie hasła przyświecały w latach 90. rodzącemu się kapitalizmowi. Towarzysze zakładali spółki, wyciągając pieniądze z macierzystych firm. Nauczyli się zabezpieczać umowy klauzulami odszkodowawczymi. W efekcie zerwanie umowy przynosi większe szkody od tych, jakie wynikają z ich kontynuacji. Najlepsze żerowiska to duże państwowe dochodowe firmy. Totalizator Sportowy, zasilający budżet miliardem złotych podatków - jak najbardziej. NIK skontrolował działalność Totalizatora w latach 1990-2000, stwierdzając liczne nieprawidłowości i niegospodarność (milionowe straty). W 2001 roku nowy zarząd TS wspólnie z UKS skierował do prokuratury powiadomienie o popełnieniu przestępstwa. Niemniej postępowanie przewleka się. Szkodzi to dobremu wizerunkowi firmy, tym bardziej że sensacyjne doniesienia prasowe nie precyzują czasu, kiedy nastąpiły przekręty. - Każdy atak prasowy powoduje spadek obrotów firmy - mówi Elżbieta Szmajda, przewodnicząca MKK "S". - Po artykułach w "Gazecie Wyborczej" klienci przychodzili do kolektury i mówili: podobno budujecie obiekty sportowe, a coś tam kombinujecie. Tymczasem TS ma swoją niekwestionowaną pozycję na rynku, wspierając polski sport oraz w dużym stopniu kulturę. Cienka spółka Spółka Toto-Sport posiadała zgoła symboliczny kapitał zakładowy (10 tys. zł), ale Sławomir Sykucki, prezes TS, nie miał wątpliwości z udzieleniem jej poręczenia, wyznaczając na prezesa Dariusza Zgorzelskiego. Ten wynajął podziemie Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, instalując tam z niebywałym rozmachem (i kosztami) największą kręgielnię w kraju pod nazwą Rodzinne Centrum Rozrywki "Hulakula". Umowa obowiązuje 10 lat (bez możliwości wcześniejszego rozwiązania). Taki gigant nie mógł przynosić dochodów. Zarobili jednak dostawcy torów oraz spółka Bel Leasing, która je wypożyczała. Toto-Sport zawarł umowę z UW, a dopiero potem zwrócił się o poręczenie do TS, co umożliwiło wyciąganie zeń pieniędzy. Gdyby prokuratura oskarżyła S. Sykuckiego o działania na niekorzyść firmy, to poręczenie umowy stałoby się nieważne. Tak się nie stało. Postępowanie umorzono, wdrażając następne. Okazało się, że Toto-Sport nabył prawa do dzierżawienia podziemi BUW za 310 tys. USD od spółki Word Class (n.b. w momencie sprzedaży nie posiadała już tych praw). Szacuje się, że straty TS z wywiązywania się z umowy z Toto-Sport mogłyby sięgnąć 100 mln zł. Pod nadzorem prokuratorskim W 1997 roku prezes S. Sykucki zawarł umowę z Christophem Olejniczakiem ze spółki Oro-Druck Poland na dostawę rolek do bankomatów i blankietów. TS musiał brać określony kontyngent, niezależnie od swoich potrzeb. W ciągu 5 lat spółka OroDruck Poland zarobiła 80 mln zł. W 2001 roku Ch. Olejniczak zaproponował nowemu zarządowi przedłużenie umowy na 10 lat, uprzednio zrywając dostawy pod byle pretekstem. Szantaż nie powiódł się, tak jak sprokurowane dowody w prasie. Korupcyjny charakter spółki potwierdził się, gdy rozpisano przetargi na druk rolek i blankietów. Okazało się, że cena spadła o połowę. Wynikałoby z tego, że TS nadpłacił 40 mln zł. Poza tym Ch. Olejniczak zaniżał obroty z TS w deklaracjach podatkowych. Wyszło to na jaw, gdy księgowość TS wyliczyła, że S. Sykucki sprzedał udziały w TS w Toto-Sport poniżej ich wartości (strata 1,7 mln zł). Jednak prokuratura nie postawiła zarzutów. - Ślemy pisma do prokuratury, do urzędów skarbowych - ale to jak głową o mur - mówi Marian Bremer, przewodniczący KZ "S". - A swoją drogą nie rozumiem, dlaczego zielonogórski urząd skarbowy nie chce pieniędzy od pana Olejniczaka. Nowy zarząd TS zawiadomił prokuraturę o spółkowych przedsięwzięciach prezesa S. Sykuckiego. Po długim postępowaniu prokurator Hanna Gorajska-Majewska umorzyła sprawę, przedstawiając obszerne (130 stron) uzasadnienie. Niebawem awansowała do Prokuratury Apelacyjnej. Także inne postępowania w sprawie niegospodarności w TS w latach 1990-2000 wskazują, że prokuratura gra na zwłokę, aby tylko nie sformułować aktu oskarżenia do sądu. Poseł Kazimierz Wójcik interpelował w tej sprawie resort sprawiedliwości. Karol Napierski, prokurator krajowy, nie odniósł się jednak merytorycznie do działań prokuratury. Powiedział, że postępowania przygotowawcze nadzoruje warszawska Prokuratura Apelacyjna, informując Prokuraturę Krajową o aktualnych ustaleniach. Nagrody i synekury Na wiosnę 2000 roku, na krótko przed odejściem z TS, prezes S. Sykucki i członek zarządu Marek Jakubowski otrzymali kilkudziesięciotysięczne nagrody, przyznane przez zarząd. To kuriozum, bo od tego jest rada nadzorcza, a członkom zarządu nie przysługują nagrody z zysku. Nowy zarząd zgłosił sprawę do prokuratury, ale do tej pory nie zakończono postępowania. - Wiele zła działo się w TS w poprzednich latach w sferze zarządzania, inwestycji finansowych - mówi Jan Zakrzewski, dyrektor Działu Rachunkowości i Finansów TS. - Teraz opracowaliśmy regulaminy, decyzje podejmuje się kolegialnie. Nie ma nietrafionych inwestycji. Dzięki naszym działaniom koszty umowy z Toto-Sport zostały zredukowane do 60 mln zł. A to tylko jedno przedsięwzięcie. Do 2009 roku TS musi realizować umowę z Polsatem, którą podpisał S. Sykucki. Trzy czwarte budżetu TS przeznaczonego na reklamę trzeba lokować w Polsacie, którego oglądalność to zaledwie 15% krajowej telewidowni. Rocznie 35 mln zł. Zawarcie takiej umowy było niewątpliwie działaniem na szkodę firmy, jednak prokuratura już dwukrotnie umorzyła sprawę. Tymczasem S. Sykucki (niegdysiejszy pracownik departamentu gier losowych resortu finansów, kojarzony z SLD) nieźle sobie radzi w Polsacie (usługi doradcze za 50 tys. zł miesięcznie). Poza tym, jako wiceprezes Megadeksu (spółka-córka Elektrimu), też nie może narzekać, tym bardziej że to nie wszystkie pola jego aktywności zawodowej. Niemniej otwarte pozostaje pytanie, dlaczego prokuratura odmówiła zbadania, jakie kwoty przepłynęły z TS do Polsatu i spółek od niego zależnych za sprawą S. Sykuckiego. |
2015-01-30 (18:11)![]() Data rejestracji: 2015-01-30 00:00:00 Ilość postów: 854 ![]() | wpis nr 871 947 [ CZCIONKA MONOSPACE ] OZON nr 34. LOTTO - Kulisy szczęścia Czy rzeczywiście fani lotto zdani są wyłącznie na ślepy traf? W 50-letniej historii Totalizatora są przypadki pokazujące, że niekoniecznie. Totalizator wzbudzał większe emocje z powodu targających nim afer gospodarczych, np. dotyczących nieprawidłowości przy przetargach, niż jako firma produkująca milionerów. Tymczasem losowania szczęśliwych numerków kryją historie, które - zwłaszcza wobec nadchodzącego 50-lecia totka - warte są bliższego naświetlenia. Przy bliższym poznaniu największa polska loteria jawi się jako instytucja zadziwiająco nieprzejrzysta i siermiężna. (Nie) szczęśliwe numerki Marzec 1996 roku. Totalizator wprowadza na rynek Multilotka. Gra polega na trafieniu 10 z 80 liczb. Już po dwóch pierwszych tygodniach maniacy totka zauważają, że w losowaniach nie padają liczby z przedziału 50-59. Tę prawidłowość podchwytują zawodowi gracze, którzy widzą, że wystarczy skreślać 10 z 70 liczb. Cieszą się różnej maści specjaliści żyjący z wciskania ludziom „systemów liczbowych” na wygrane. Interes kwitnie. W Totalizatorze dziwne zachowanie maszyny losującej zostaje zauważone bardzo szybko. Jednak kierownictwo firmy miesiącami nie reaguje, szeroko reklamując nową grę hasłem „Miliard w środę, miliard w sobotę”. Zwykli gracze - jest ich ponad 90 proc. - wciąż obstawiają dziewicze liczby. - Maszyna losująca i zestawy kul zostały przed dopuszczeniem do gry poddane badaniom homologacyjnym w Wojskowej Akademii Technicznej. Nie stwierdzono żadnych anomalii - opowiada zastępca dyrektora Andrzej Adamczyk, od 30 lat pracownik Totalizatora. Dyrektor potwierdza, że w firmie zauważono omijanie sekwencji liczb i że po siedmiu miesiącach zwrócono się do WAT o wyjaśnienie tego dziwnego zbiegu okoliczności. Kierownictwo Totalizatora zadowoliło zapewnienie, iż o nienormalności sytuacji będzie można mówić po... wielu losowaniach. Po roku sprawa staje się na tyle głośna, że Totalizator postanawia zamówić inną maszynę losującą. W rozmowie z „Ozonem” Adamczyk przyznaje: - Faktem jest, że po wymianie maszyny liczby od 50 do 59 zaczęły się pojawiać z normalną częstotliwością. Tajemnicze omijanie „pięćdziesiątek” przez maszynę Multilotka musiało być bardzo na rękę władzom Totalizatora, które wypłacały odpowiednią liczbę wygranych mniej. Być może więc nie był to przypadek? W głowach hazardzistów dziwna prawidłowość tkwiła tak głęboko, że jeszcze cztery lata potem Marek S., który handlował systemami liczbowymi, rzekomo gwarantującymi wygrane, za jeden z żelaznych punktów dobrego strzału uważał omijanie „pięćdziesiątek”. Hazardziści wydali w 1996 roku na Multilotka pół miliarda nowych złotych. Dlaczego pozwolono, by wybierali „pięćdziesiątki”? Próbowaliśmy ustalić, czy jakiekolwiek organa kontrolne sprawdzały, jak mogło dojść do sytuacji, że przeważająca część graczy całymi miesiącami utrzymywana była w nieświadomości przez kierownictwo Totalizatora. Nie natrafiliśmy na takie ślady. Dostrzegliśmy natomiast, iż w 1996 roku przydarzyła się Totalizatorowi inna kosztowna wpadka. Otóż 20 stycznia podczas losowania Ryszard Rembiszewski mylnie odczytał numer na kuli - zamiast 38, która wypadła, podał liczbę 33. Totolotek postanowił uznać oba warianty wygranych. Same nadprogramowe szóstki kosztowały firmę 840 tys. zł. Obu faktów nie wiązano ze sobą. Ówczesny prezes Sławomir Sykucki, kojarzony z SLD były pracownik Departamentu Gier Losowych i Zakładów Wzajemnych w Ministerstwie Finansów, przepytywany był z innego rodzaju „osiągnięć” - zakładania spółek zależnych (niepodlegających kontroli państwa) i wyprowadzania do nich pieniędzy. Miał także szczęśliwą rękę do gry - gdy parę lat potem odchodził z firmy, został przyłapany, jak odbiera wygraną piątkę. Co do jej wysokości mamy sprzeczne informacje. Mogła wynosić około siedmiu tysięcy złotych. Czy to także przypadek, że odchodzący prezes zgarnia piątkę? - Grać może każdy, również pracownicy spółki - mówi jej rzeczniczka Magdalena Wojciechowska. Opiłki i podgrzane kule Nie wiadomo, dlaczego losowania nie są na co dzień kontrolowane przez osoby spoza niezmieniającej się od dziesiątków lat grupy pracowników i członków komisji Totalizatora. Kiedy pytam w Totalizatorze o kontrole losowań, mówią - są regularnie. Jeśli jednak podrążyć głębiej, okazuje się, że w ogóle nie chodzi o same losowania, ale o działalność zarządu czy innych pracowników (sposób gospodarowania pieniędzmi, przetargi itp.). Losowania trzeba by sprawdzać często, znienacka i to w momencie, gdy trwają. Dyrektor Adamczyk, prawdziwa skarbnica anegdotek i wiedzy o totku, potrafił sobie przypomnieć zaledwie jeden przypadek, gdy milczący pan z organów ścigania natychmiast po losowaniu zabrał kule do badania. Sprawdzano, czy różnią się wagą. Po kilku dniach kule zwrócono - bez zastrzeżeń. Brak kontroli zewnętrznej rodzi rozmaite domysły. Nałogowi gracze składają skargi do urzędów i doniesienia do prokuratury. Podejrzewają najczęściej, że specjalnej obróbce poddawane są kule do losowania. Na przykład że niektóre są podgrzewane, przez co stają się lżejsze i szybciej wyskakują w bębnie do góry, do tulejek dla szczęśliwych numerów. Albo że są magnesowane. Kilkanaście lat temu kilku inżynierów Naczelnej Organizacji Technicznej opisało w zawiadomieniu do prokuratury, w jaki sposób odbywają się machlojki podczas losowań. Niektóre z wrzucanych do bębna kulek miały zawierać niewidoczne opiłki metalu, a nad maszyną miał być zawieszony elektromagnes, który w odpowiednim momencie miał przyciągnąć kule. Sprawę umorzono. - Przecież taki elektromagnes musiałby być widoczny! - kpi Adamczyk. Prokuratury zajmują się próbami oszustw w kolekturach, nie samymi losowaniami. Nie robić afery z oszustwa? Tak naprawdę nikt nie wie - albo nie chce pamiętać - czy władze komunistyczne kontrolowały losowania. Z pewnością w latach PRL totolotek funkcjonował, tak jak reszta państwa ludowego. Był więc totalnie siermiężny i bardzo daleki od nowoczesności. Już rzadko kto pamięta, że początkowo totka obstawiało się własnoręcznie na kuponach z trzema odcinkami. Sprzedawca - też własnoręcznie - naklejał na kupon banderolę. Jeden odcinek zatrzymywał grający, drugi jechał do sprawdzenia do Warszawy, trzeci zostawał w kolekturze. Nadanie totka - wbrew powszechnemu mniemaniu grających - wcale nie oznaczało, iż weźmie on udział w losowaniu. Totalizator nie dawał 100-procentowej gwarancji, że nadane kupony zostaną na czas dostarczone do sprawdzenia w Warszawie. Odpowiadały za to kolektury, które miały specjalnych konwojentów. Wystarczyła jednak sroga zima, by worki nie docierały na czas do rąk komisji. - Kiedy indziej w Prabutach był wypadek kolejowy. Spalił się wagon z dwoma workami kuponów - pamięta Adamczyk. Tysiące odcinków kilkuosobowa komisja sprawdzała przy użyciu tekturowych szablonów. Weryfikacja kuponów z większymi wygranymi odbywała się równie chałupniczą metodą. W latach 80. robił to Władysław Wojdak, ekspert grafolog, którego zadaniem było ustalić, czy odcinki zwycięskiego kuponu pasują do siebie i czy kupon oraz banderola były rozdzielone równocześnie. W przypadku wątpliwości używał... mikroskopu. Nie dziwi więc, że w czasach banderolowania członkowie komisji byli wystawieni na pokusę superłatwego oszustwa. Spisek można sobie wyobrazić następująco: członek komisji umawia się z właścicielem kolektury, by przed losowaniem nakleił banderolę na pusty blankiet. Spiskowcy wypełniają go tuż po losowaniu - jeden odcinek w kolekturze u znajomego właściciela, drugi w komisji przez jej wtajemniczonego członka. Aby zminimalizować ryzyko i nie zwracać zbytniej uwagi swą wygraną, obstawiają nie szóstkę, a piątkę - wówczas i tak przynoszącą całkiem spore pieniądze. Zwłaszcza że w czasach PRL, gdy brakowało wszystkiego łącznie z papierem toaletowym, bywały okresy niedoboru... banderol. Na przykład we wrześniu 1985 roku reżimowa prasa alarmowała, iż w Częstochowie zakończyły pracę „kompletnie wyeksploatowane maszyny do drukowania banderol”. - W tym bałaganie z banderolami spotkaliśmy się z próbą wyłudzenia - wyznawał wtedy Wojdak w „Polityce”. - Niedawno zgłosił się do nas pewien pan z Katowic z kuponem z sześcioma trafieniami. Odszukałem odcinek zdeponowany w przedsiębiorstwie i od razu stwierdziłem, że skreśleń na kuponie dokonano po losowaniu. Kiedy przedstawiłem mu niezbite dowody, powiedział tylko: „A, to ja przepraszam”. Pozwoliliśmy mu odejść, by nie robić afery. To zadziwiające wyznanie. Pozwolono odejść oszustowi, by nie robić afery. Natychmiast rodzi się pytanie, czy pozwolono mu zniknąć, by nie zwracać uwagi na zasady funkcjonowania samej komisji? Emerytowani i dyspozycyjni Nad przebiegiem losowań powinna czuwać specjalna, licząca zwykle kilka, kilkanaście osób komisja. Rzadko słychać, by ci ludzie ponosili odpowiedzialność za wpadki. Troje komisjantów, którzy pełnili dyżur w studiu i w rezultacie zbiorowego niedowidzenia i niedosłyszenia nie zauważyli rozbieżności między numerem wylosowanym a odczytanym przez Ryszarda Rembiszewskiego, poniosło „srogie” konsekwencje - przestali pokazywać się na wizji. Zdarzyło się, że podczas losowania Twojego Szczęśliwego Numerka, gdzie wybiera się liczby od 1 do 45, maszyna wyrzuciła bilę z numerem... 49. Kiedy indziej z jednej z kul odpadła cyferka. A raz nie zauważono, że do maszyny dostała się mucha, która w trakcie losowania uruchomiła zapadkę blokującą wystrzelone bile w tulejce. Pracownik totka czujnie podbiegł i ręcznie zwolnił blokadę, dzięki czemu dokończono losowanie. Dziś nikt już nie ustali, czy tego typu ciała obce miały wpływ na wynik losowania. Obecnie komisja liczy 12 osób. Jej przedstawicieli widać podczas codziennych transmisji losowań w telewizji. To te zwykle starsze osoby siedzące za stołem prezydialnym. Większość z nich to emeryci - dawni pracownicy Totalizatora bądź Komisji Planowania oraz Urzędu Kultury Fizycznej (jako instytucji, które współpracowały z totolotkiem). Zwabia ich możliwość dodatkowych zarobków - za jedno losowanie otrzymują od 30 do 90 zł, zależnie od tego, gdzie dyżurowali. Niektórzy pracują w komisji od dwudziestu lat - jak Józef Maciąga. Dopiero w ostatnich latach przyjęto do komisji nowych - też byłych pracowników totka. Wcześniej musieli zdać egzamin. Anna Wróbel (w komisji od 2000 roku) opowiada: - Chciałam dorobić do emerytury. Przeszłam, z grubsza znałam zasady gry. Obecny przy rozmowie Adamczyk poprawia: - No bez przesady, wszystko pani znała. Przepisy i tak dalej. Anna Wróbel: - Oczywiście. Adamczyk podpowiada dalej: - I mieszka pani blisko. Marzena Szczubełek, chyba najmłodszy członek komisji: - Usłyszałam, że potrzebują ludzi. Zgłosiłam się. O przyjęciu zadecydowała moja dyspozycyjność. „Ozon” miał okazję obserwować kulisy losowań. Procedury trwają równocześnie w różnych miejscach. Dziwne losowanie Pierwsze miejsce - w siedzibie spółki Grytek w centrali Totalizatora zawiadującej komputerem centralnym. Spływają do niego wyniki z około 13 tys. lottomatów z całej Polski. Komputer rejestruje wszystkie zakłady. Punktualnie o 21.20 zakłady kopiowane są na taśmę, która zostaje formalnie przekazana przez pracownika Gryteku członkom komisji. Ci biorą taśmę i szybko wędrują do należącej do Totalizatora części gmachu. W jednym z pokojów przy otwartym sejfie czeka na nich inny pracownik. On zamyka taśmę w sejfie na klucz i z protokołem w ręku wpatruje się w telewizor, oczekując na losowanie. Sejf specjalnie znajduje się w oddalonym miejscu, by zapewnić bezpieczeństwo danych. - Co się dzieje z danymi centralnego komputera, gdy zabraknie prądu? - pytamy prezesa Gryteku Jacka Kierata. - Nie mogę udzielać informacji bez zgody zarządu Totalizatora - usłyszeliśmy. A zarząd w ogóle nie odpowiada na pytania dotyczące komputera. Drugie kluczowe miejsce dla wszystkich marzycieli o milionach to studio telewizji Polsat. Przygotowania do losowania rozpoczynają się tutaj ok. 20.30. Troje członków komisji otwiera na zapleczu studia szafy pancerne, gdzie przechowywane są maszyny do poszczególnych gier (Duży Lotek, Express Lotek, Multilotek) oraz odpowiednie zestawy kul. Gdy panowie z obsługi technicznej podłączają maszyny do prądu, członkowie komisji przekładają kule z walizek do kaset, z których zostaną wypuszczone do bębnów. Zestawy mają dwuletnie gwarancje. Firma ma na podorędziu zapasowe - na wypadek, gdyby komuś na planie zdarzyło się zagnieść albo zagubić którąś z kul. Kule te zbliżone są wagą i wielkością do pingpongowych i powleczone cienką warstwą pigmentu. Trzeba bardzo uważać, by ich nie uszkodzić i aby nic do nich nie przywarło. Ponieważ nawet dotyk może spowodować zatłuszczenie kul (i zmianę, choćby nieznaczną, ich wagi), zgodnie z regulaminem członkowie komisji powinni je przekładać wyłącznie w rękawiczkach. Gdy przyjechaliśmy do studia, członkowie komisji rzeczywiście założyli białe rękawiczki. Sprawiali wrażenie, jakby stanowiły akcesoria od święta. A jeden z członków przekładał kule gołymi rękami. Co zresztą wcale nie zdziwiło jego kolegów. Wyobraźmy sobie, że ogrzana w dłoniach kula, która odróżnia się od pozostałych, bo jest lżejsza, zostaje szybciej zassana w bębnie do tulejki. Czy ktoś zapobiega takiej sytuacji? Pracownicy Totalizatora kwitują podobne pytania z politowaniem: - Przecież to niemożliwe... O 21.00 w studiu odbywa się generalna próba. Po to, by o 21.30, gdy odbędzie się losowanie na żywo, nie nastąpiła żadna skucha. Kule są wyciągane z bębna i ponownie układane w konsoli. I tutaj możemy popuścić wodze fantazji. Co by było, gdyby próba została nagrana i wyemitowana jako rzeczywiste losowanie? Różnica pół godziny pozwoliłaby jeszcze nadać kupon ze szczęśliwymi trafieniami. - Proszę popatrzeć, ile osób jest w studiu - trzech operatorów kamer, dwóch panów od konsoli obsługującej maszyny, troje przedstawicieli komisji oraz prowadzący. Czy w takim gronie utrzymałaby się tajemnica? - pyta dyrektor Adamczyk. Wreszcie nadchodzi moment prawdziwego losowania. Gdy w studiu bębny wypluwają bile, dane z numerami trafiają równocześnie do dwóch protokołów - tego powstającego w studiu i tego w Totalizatorze. Zaraz potem ospała atmosfera diametralnie się zmienia. Panie się spieszą, mają autobus. Panowie szybko rozłączają maszyny i przenoszą je do szaf pancernych. Na drzwiach jeden z pracowników odbija w plastelinie prymitywny stempel Totalizatora. Po losowaniu dwóch członków komisji pojedzie jeszcze do centrali i porówna swój protokół z danymi z centrali oraz z komputera. Dopiero wtedy możliwa będzie wypłata wygranych. Wiele osób podejrzewa, że największe możliwości manipulacji kryją się tam, gdzie nie ma kamer telewizyjnych. A więc w centralnym komputerze. Przedstawiciele Totalizatora twierdzą, że wykluczają taką zmowę, która umożliwiłaby podmianę danych w komputerze. - Wszystko jest monitorowane, są kamery i inne zabezpieczenia - zapewnia dyr. Adamczyk. Wyobraźmy sobie jednak, że osoba przy komputerze, osoby przy sejfie i przy lottomacie umawiają się i po losowaniu włamują do danych komputera, zapisując w jego pamięci dodatkowy kupon. Do sejfu dostarczają zaś podmienioną taśmę z danymi. Czy można się włamać do systemu? Dlaczego nie znamy skrótu kryptograficznego - Wyprodukowanie systemu informatycznego niezawierającego żadnych luk bezpieczeństwa jest niezwykle trudne i kosztowne. A i tak w przypadku bardziej skomplikowanych systemów 100-procentowej pewności nigdy nie ma - mówi prof. Mirosław Kutyłowski z Politechniki Wrocławskiej, specjalista od kryptografii, podpisu elektronicznego i technik ochrony prywatności. Prof. Kutyłowski uważa, że bez zastosowania odpowiednich metod kryptograficznych nie jest możliwe zagwarantowanie, iż po dokonaniu losowania nie mogą być dołączone dodatkowe zakłady. Metody organizacyjne, takie jak dokonywanie wszelkich operacji komisyjnie, utrudniają fałszerstwa, ale ich nie wykluczają całkowicie. Gry byłyby w pełni zabezpieczone, gdyby przed losowaniem z listy wszystkich zakładów organizator utworzył tzw. skrót kryptograficzny, podpisał go elektronicznie i opublikował (np. w Internecie). - Wspomniany skrót kryptograficzny to dosyć krótki ciąg znaków odpowiadający liście zakładów - wyjaśnia prof. Kutyłowski. - Najważniejszą cechą takiego skrótu jest to, że nie sposób sporządzić innej listy zakładów z tym samym skrótem. Tym samym nie jest wykonalne dołączenie dodatkowych zakładów do listy przy zachowaniu opublikowanego już skrótu. Skrót nie ujawnia listy zakładów, ale w przypadku dużej wygranej pozwala na udowodnienie, że określony zakład był na opublikowanej liście. Dlaczego taki skrót nie jest wobec tego publikowany? Nie twierdzimy, że lotto jest maszyną do oszukiwania swoich klientów. Jednak znaków zapytania, dziwnych przypadków, niewyjaśnionych historii i technicznych niedoskonałości jest zbyt wiele, żeby pominąć je milczeniem. Skoro w lotto grywa czasem nawet ponad 8 milionów Polaków, należy uznać, że Totalizator Sportowy nie jest zwykłym przedsiębiorstwem, ale instytucją zaufania publicznego, depozytariuszem ludzkich marzeń. I jego funkcjonowanie powinno być przejrzyste. zródło: OZON |
2015-01-30 (18:12)![]() Data rejestracji: 2015-01-30 00:00:00 Ilość postów: 854 ![]() | wpis nr 871 949 [ CZCIONKA MONOSPACE ] Losowania totolotka od kuchni Krzysztof Szczepaniak Tego typu teorie spiskowe zawsze puszczałem mimo uszu. Tej nie puściłem. Oto, wnioski, jakie udało mi się wyciągnąć z dwóch wizyt w Totalizatorze Sportowym i jednej w studiu Polsatu, w którym odbywają się losowania Piotr Gawron, rzecznik Totalizatora Sportowego: – Podstawą gier losowych jest ich losowość. Krzysztof Płocharz, były pracownik kolektury w Legnicy: – Niech Pan tylko się nie da wmanewrować w idealną losowość maszyn losujących. Pan Krzysztof Płocharz do podjęcia tematu przekonał mnie w następujący sposób: skoro procedura losowań nie jest jawna, a przedstawiciele graczy nie mogą uczestniczyć w pracach Komisji Gier i Zakładów, to dlaczego nikt nigdy nie dokonał audytu losowań prowadzonych przez Totalizator Sportowy. Dlaczego ta państwowa spółka, a najlepiej ministerstwo finansów nigdy nie zleciło audytu firmie zewnętrznej? Krzysztof Płocharz wyjawił mi też swoją teorię, w którą trochę mniej uwierzyłem, ale wysłuchałem. Jeśli Totalizator posiada kilka zestawów kul, i kule te może dowolnie dobierać do losowań, to być może są one testowane (konkretne zestawy kul) pod względem rachunku prawdopodobieństwa (czyli na to jak często w danym zestawie padają konkretne liczby) i w zależności od tego „co” ludzie obstawiają w danym losowaniu, do bębna wybierany jest ten zestaw, który podczas testów „przejawiał" najmniejsze prawdopodobieństwo trafienia liczb, które obstawiali gracze. Spisek? Może trochę. Ale posłuchajcie dalej. – Przecież wystarczy przed losowaniem sprawdzić w systemie komputerowym jakie zestawy liczb były obstawiane – przekonuje Krzysztof Płocharz. Tak naprawdę wystarczy to zrobić nawet godzinę, lub dwie przed transmisją studia Lotto w telewizji. W ostatnich godzinach zawieranych jest już niewiele zakładów, więc statystycznie jest małe prawdopodobieństwo, że właśnie wtedy ktoś obstawi liczby, które padną w losowaniu. Zdaniem Krzysztofa Płocharza, dzięki tego typu polityce Totalizator mógłby „podbijać” swoje obroty. Przecież może tak dobierać zestawy kul, by prawdopodobieństwo trafienia liczb, które obstawili gracze, było jak najmniejsze. W efekcie pula do wygrania będzie rosła, a ludzie (ze względu na coraz wyższe kumulacje) będą coraz chętniej odwiedzali kolektury i napędzali zyski państwowej spółce. Ale skoro kule są takie same pod względem właściwości fizycznych, to co miałoby zaburzać ich losowość. Niby nic. No tak, ale przecież trudno osiągnąć poziom idealnej losowości. – Aby doprowadzić do idealnego rozkładu kul (czyli żeby zestawy liczb padały porównywalnie tyle samo razy) trzeba byłoby wykonać setki miliardów losowań, a taka próba trwałaby setki godzin, jeśli nie lat. Na całym świecie w grach liczbowych o losowości mówi się więc wtedy, gdy spełnione są określone parametry właściwości fizycznych, na przykład waga i rozmiar kul – tłumaczy Piotr Gawron, rzecznik Totalizatora Sportowego. Mimo tych wyjaśnień sprawie postanowiłem przyjrzeć się bliżej. Totalizator się bawi? – Nasi matematycy nie sprawdzają czy poszczególne zestawy są losowe, tylko czy losowe są losowania – przekonuje Grzegorz Chachaj, dyrektor ds. gier z warszawskiej centrali Totalizatora Sportowego. – Sprawdzamy losowość, bo wolimy chuchać na zimne, jakbyśmy tego nie robili, nie mógłbym Panu powiedzieć, że od początku istnienia Dużego Lotka nie doszło do zaburzenia losowości, a tak powiedzieć to mogę – wyjaśnia. Co na to naukowcy? – Takie manipulacje byłyby raczej mało doskonałe, ale taka „zabawa Totalizatora" (z dobieraniem zestawu kul – przyp. red.) może być rzeczywiście możliwa – wyjaśnia matematyk z Politechniki Warszawskiej, który poprosił mnie, bym nie podawał jego nazwiska, bo zamieszanie w aferę totkową jest ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje. Matematyk dodaje jednak, że do prowadzenia takich operacji (tak by jak najbardziej zwiększyć prawdopodobieństwo wybrania zestawu, który nie wylosuje szóstki) trzeba byłoby użyć setek, jeśli nie tysięcy zestawów kul. Poza tym – trzeba jasno podkreślić – dobieranie kul nie dawałoby Totalizatorowi pewności, że uda mu się trafić w „to, że tym razem ludzie nie trafią”. Gracze jednak przekonują, że przecież każde działania mogące, choćby tylko parokrotnie (i choćby trochę przypadkowo) poprawić statystyki, zostanie u ministra skarbu odebrane z ogromną radością. Chodzi tu przecież o gigantyczne kwoty, jakie ludzie wpłacają w kolekturach. Tego typu spekuacji byłoby na pewno mniej, gdyby Totalizator Sportowy zdecydował się na audyt losowań. Bo czy brak przejrzystości losowań nie obniża zaufania graczy do totolotka? No i dlaczego Totalizator nie ujawnia choćby procedur, według których losowania są organizowane. Oto, co podczas wizyty w Totalizatorze udało mi się zaobserwować i wydusić od pracowników tej państwowej spółki. Komisja schodzi na parter Procedura losowania zaczyna się w pokoju Komisji Gier i Zakładów na drugim piętrze w budynku Totalizatora przy ulicy Targowej w Warszawie. Dwóch przedstawicieli komisji (w sumie tworzy ją 18 osób) na pół godziny przed zamknięciem kolektur schodzi na parter budynku. Tam korytarzami przechodzi do siedziby firmy Grytek (należącej do koncernu Gtech, który prowadzi obsługę lottomatów). Przechodzi przez kilka par zabezpieczonych drzwi, po czym trafia do serca komputerowego totolotka, w którym to centrum siedzi kilku informatyków. W sumie zajmują oni dwa pomieszczenia oddzielone od siebie szybą, w których znajduje się kilkanaście terminali komputerowych oraz kilkanaście gigantycznych serwerów, które zbierają dane o zawieranych zakładach z całej Polski. W pomieszczeniu tym stoi też mała, niepozorna czarna skrzynka wielkości walizki – to mózg Keno, gry wprowadzonej przez Totalizator rok temu. Maszyna generuje liczby, które co pięć minut wypluwają terminale w kolekturach w całym kraju. Oczywiście, maszyna pomyślana jest na tyle sprytnie, by wygranych nie było zbyt wiele i Totalizator na grze zarabiał. Aha, teraz zamknięcie Po co 30 minut przed zamknięciem losowania Komisja Gier i Zakładów w ogóle schodzi do Gryteku? – By zablokować system – wyjaśnia mi jeden z członków komisji. Brzmi poważnie. A o co chodzi? Komisja ma wykonywać wyłącznie formalną czynność złożenia podpisów pod kwitami mówiącymi o ilości zawartych w danym dniu zakładów i godzinie zamknięcia kolektur. Wprawdzie – tuż przed zamknięciem systemu – w sali centrum komputerowego jej przedstawiciele obserwują terminal, na którym widać kwoty, na jakie zawarto danego dnia zakłady, ale mało orientują się „co jest co”. O 21.48 pytam, dlaczego na terminalu już nie rośnie suma zakładów. Jeden z członków Komisji odpowiada: – Bo o tej godzinie mało kolektur jest otwartych. Proszę poczekać za parę minut będą już zamknięte wszystkie. Informatyk, prawdopodobnie szef centrum transakcyjnego Totolotka poprawia: – Nie, system jest już zamknięty, teraz mamy tylko ostatnie 5 minut na to, by właściciele kolektur mogli wycofać błędnie złożone dyspozycje. – Aha, no tak – potwierdzają członkowie Komisji. Komisję Gier i Zakładów tworzą byli pracownicy Totalizatora oraz członkowie Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Pracują na umowę zlecenie, a ich zarobki oscylują ponoć wokół średniej krajowej (czyli zarabiają ponad 3 tysiące złotych). Pytanie, które mogłaby postawić Totalizatorowi firma audytorska: po co ta Komisja? Czy może lepiej, gdyby tworzyli – jeśli już w ogóle musi być – informatycy? Czy obecny system kontroli nad losowaniami jest rzeczywiście skuteczny? Grytek poza kontrolą Ale Komisja to – jak mówi jedna z reklam – pikuś. Pytanie ważniejsze: czy w system mogą zaingerować informatycy, przedstawiciele Gryteku? Na przykład wpisać zawarcie zakładu już po zamknięciu systemu i losowaniu? – Nie ma takiej możliwości – tłumaczy Przemysław Szajewski, wiceszef marketingu Totalizatora. I tłumaczy: – Komisja Gier i Zakładów w momencie zablokowania systemu zabiera tak zwane taśmy logowe (kasetki podobne do minidysków), na których nagrane są informacje o wszystkich zawartych zakładach (godzina, miejsce zawarcia zakładu itp.). Taśmy te w Totalizatorze (dwa piętra wyżej) są sprawdzane na systemie komputerowym, już nienależącym do Gryteku. – Taśmy logowe to takie zabezpieczenie, gdyby na przykład padł dysk. Poza tym w ten sposób porównujemy, czy na dysku nie ma czegoś więcej niż na taśmach logowych – tłumaczą pracownicy Totalizatora. Jak to możliwe, skoro dyski oraz informacje o zawartych zakładach są w Gryteku? Tak czy siak – zdaniem Totalizatora – taśmy logowe są dowodem na to, że nikt pod stołem nagród sobie nie przyznaje. – W Totalizatorze nikt nigdy jeszcze w totolotka nie wygrał – zaręcza Piotr Gawron, rzecznik Totalizatora. Audytorzy mogliby więc dokonać ekspertyzy, która odpowiedziałaby na pytania: czy komputery Gryteku zostawiają ślad wszystkich zmian? Czy usunięcie tych śladów jest możliwe? Być może też sensowniejszym rozwiązaniem byłoby stworzenie własnego systemu komputerowego przez Totalizator Sportowy (takie modele, w których operator nie zleca obsługi systemu komputerowego zewnętrznemu podmiotowi na świecie istnieją). Są też inne pytania: Czy jest tylko jedna sztuka taśm logowych? Czy taśmy już po losowaniu nie krążą między drugim piętrem a parterem? Czy nikt z Totalizatora nie schodzi do Gryteku, by taśmę wymienić na nową? A gdzie waga? Kolejna kwestia – chyba mimo wszystko najmniej kontrowersyjna – to sam przebieg losowań. Gdy część Komisji Gier i Zakładów odpowiada za zamknięcie systemu komputerowego, inni jej członkowie jadą na losowanie do studia Polsat na ulicę Stanów Zjednoczonych w Warszawie. Tam najpierw (w losowaniach wieczornych o 21.00) otwierane są zaplombowane drzwi do studia, a następnie zaplombowane szafy (plomby to hologramy z numerkami), w którym znajdują się maszyny losujące i kule. Do każdej gry są dwa zestawy maszyn i dwa zestawy kul (reszta zestawów znajduje się w siedzibie Totalizatora na Targowej). – Tak na wszelki wypadek, gdyby na przykład jakaś kula wypadła Komisji i uległa zgnieceniu – tłumaczy Grzegorz Chachaj. W studiu Polsatu najpierw (o 21.30) przeprowadzane jest losowanie próbne, po czym losowanie, które transmitowane jest na żywo. Tu też pojawiają się pytania graczy: czy losowania nie są wcześniej nagrywane (to jasne, że gdy pana zaprosili, wszystko odbyło się jak należy – mówił mi jeden z graczy)? Czy zestawy kul są na pewno prawidłowe (Totalizator waży kule tylko raz w miesiącu, a nie przed każdym losowaniem)? – Na wszystkie kule i maszyny losujące wykonywane przez firmy Smart Play czy Enitech mamy certyfikaty, wyniki losowań bada nasz matematyk, półtora roku temu zlecaliśmy też takie badania (Dużego Lotka i Keno) Wojskowej Akademii Technicznej – przekonuje Grzegorz Chachaj. Skoro wszystko jest w porządku, to dlaczego tego wszystkiego nie może skontrolować zewnętrzna firma? Skoro gry liczbowe opierają się na zaufaniu obywateli do państwowej spółki, dlaczego tego zaufania do Totalizatora rządzący nie zamierzają zwiększać. Audyt zewnętrznej firmy – to byłby prawdziwy certyfikat jakości i niezależności Totalizatora. A tak chyba lepiej pieniądze zamiast na zakład Dużego Lotka (pardon, Lotto; a jak to się odmienia? ) zainwestować w aukcję charytatywną. I tu, i tu mówi się o „zbożnych” celach (część pieniędzy z tak zwanych dopłat z zakładów Totalizatora idzie na sport i kulturę), a przynajmniej nie władujemy pieniędzy w kieszenie nie wiadomo kogo i na co. A co najważniejsze, nie będziemy ich tracić na bezsensowną rozrywkę. Krzysztof Szczepaniak Mój komentarz do artykułu, zamieszczony również po artykułem red. Szczepaniaka, w portalu tygodnika "Przekrój": Redaktor Szczepaniak skontaktował się ze mną dzięki mojemu serwisowi www.gnglotto.webpark.pl w którym zamieszczam także artykuły o Totalizatorze Sportowym. W jednym z nich ("Dlaczego nie gram w Multi Lotka?") postawiłem dwie tezy: 1. że możliwe jest sterowanie wynikami losowań nie tyle już w ich trakcie, co wcześniej, w momencie wyboru zestawu kul do losowania, przez osobę to losowanie prowadzącą. Wybór zestawu do losowania byłby bardzo istotny, jeżeli znana byłaby ta jego właściwość (charakterystyka), że niektóre kule są w nim wylosowywane częściej, a inne rzadziej, a nawet wcale. Wiedza o tym - w zestawieniu z łatwą do uzyskania (dla pracowników Totalizatora) wiedzą z kolei o tym, jakie liczby zostały obstawione przez graczy bardziej, a które mniej - mogłaby być wykorzystana w różny sposób: od sterowania ilością wygranych (zwłaszcza tych największych) do wręcz przestępczego udostępniania tej wiedzy osobom postronnym, 2. że całkiem możliwe jest to, że znane są właściwości zestawów kul (charakterystyka), a bardzo skromna informacja, którą Totalizator udostępnia na temat "kuchni" losowań upoważnia do takich (i innych) podejrzeń i ma wpływ na ograniczone zaufanie klienteli do Spółki, a tym samym na obroty. Artykuł red. Szczepaniaka sporo na temat "kuchni" losowań wyjaśnia, ale jednak wciąż nie wszystko, na dodatek prowokuje nowe pytania. I tak: 1. Z wyjaśnień uzyskanych przez red. Szczepaniaka wynika, że poza sprawdzeniem wagi i rozmiaru kul innych pomiarów obecnie się nie wykonuje. Nie wykonuje się więc np. sprawdzenia kształtu (kulistości) kul, czy chropowatości powierzchni - co może mieć wpływ na to, czy kula zostanie zassana do "gniazda". To czy zestawy kul zapewniają losowość sprawdzane jest ponoć poprzez sprawdzenie losowości wyników losowań. I wg dyr. Chachaja "zaburzeń losowości" nigdy (przez ponad 50 lat) - nie stwierdzono. Trudno powiedzieć, co to takiego "zaburzenie losowości", ponieważ dyr. Chachaj tego nie sprecyzował, a red. Szczepaniak aż taki dociekliwy w tym względzie nie był, ja jednak takie zaburzenie losowości jak najbardziej stwierdziłem i opisałem w artykule "Dziwne uśmiechy Fortuny" w listopadzie 2008 r. Te "dziwne uśmiechy" to były uśmiechy szczęścia do zarządu TS, które sprzyjało mu przez całe dwa lata: 2007 i 2008: w edycjach Dużego Lotka bez kumulacji puli prawie nie zdarzały się trafienia "szóstek", dzięki czemu było bardzo dużo edycji z kumulacją puli, znacznie więcej, niż być powinno. Jak wiadomo jedna trafiona "szóstka" powinna przypadać na około 14 milionów zawartych zakładów i tak mniej więcej przypada. Jednak w roku 2007 w edycjach bez kumulacji przypadała średnio na ponad 32 miliony zakładów, a w 2008 średnio na ponad 36 milionów zawartych zakładów - zwłaszcza długość trwania tego zjawiska trudno ocenić inaczej, jak zaburzenie losowości, dzięki któremu w 2008 roku w Dużym Lotku były rekordowe obroty. I to nie jest już "teoria spiskowa" tylko jak najbardziej twarde dane. 2. Dyr. Gawron zapewnił optymistycznie red. Szczepaniaka, iż w Totalizatorze nikt nie wygrał. Być może nie wygrał "szóstki" w Dużym Lotku - taka wygrana rzeczywiście mogłaby być zauważona, ponieważ "szóstkowiczów" zbyt wielu nie ma. Jednak za to, czy wygranych po kilka - kilkadziesiąt tysięcy złotych w Multi Lotka nie było, nie dał bym głowy i nie radziłbym dawać dyr. Gawronowi. 3. W szafie w studiu Polsatu są ponoć tylko dwa zestawy kul, a z tekstu w żaden sposób nie wynika, jak się tam znalazły, jak przebiega ewentualna wymiana na inny zestaw i najważniejsze: dlaczego akurat te dwa zestawy, a nie inne? Nie wiadomo też, ile ich wszystkich jest (razem z tym przechowywanymi w biurach Totalizatora, kto ma do nich dostęp, czy są odpowiednio zabezpieczone. Nie uchybiając nic red. Szczepaniakowi, który sporą część "kuchni" losowań jednak pokazał (sam nabierając przy okazji także wątpliwości) - tu akurat nie błysnął inwencją i nie dopytał. 4. Tak się jakoś złożyło, że szczęśliwe dla Totalizatora, seryjne (można powiedzieć) nie wylosowywanie "szóstek" przez dwa lata, w Dużym Lotku w edycjach bez kumulacji skończyło się wraz z odejściem znanego wszystkim "pana Totolotka" czyli p. Ryszarda Rembiszewskiego. Usiłowałem dowiedzieć się, czy jest to na pewno przypadkowy zbieg okoliczności - czy może jakaś "klątwa" p. Rembiszewskiego rzucona na Totalizator w rewanżu za zwolnienie. Niestety odpowiedzią było wyniosłe milczenie służ informacyjnych Totalizatora, chociaż można było potraktować sprawę serio i zwyczajnie wyjaśnić powody odejścia p. Rembiszewskiego, jeżeli nie ma w nich nic nadzwyczajnego. Tym bardziej, że p. Rembiszewski przy każdej okazji podkreślał własną uczciwość, opowiadając przy tym historyjki o tym, jak wyłącznie nonsensowne podejrzenia mają gracze na temat losowań. 5. Czas najwyższy, by Totalizator zdobył się na dwie rzeczy: audyt zewnętrzny procedury losowań, a także na szczegółowe opisanie "kuchni" losowań na swojej stronie internetowej. Dopóki tego nie będzie, będzie uprawniony każdy, nawet najgłupszy zarzut o machlojki związane z losowaniami. I czas najwyższy, by zarząd Totalizatora przyjął to w końcu do wiadomości. No i na koniec: ze swej praktyki w kolekturze wiem, że są gracze, którym zdaje się, że wazeliniarskie teksty o ufności i dozgonnej wierności Totalizatorowi (takie jak jeden z komentarzy do tego artykułu) w cudowny sposób zwiększą ich szanse w grze. Zapewniam - nie zwiększą, szkoda fatygi! Krzysztof Płocharz |
2015-01-30 (18:12)![]() Data rejestracji: 2015-01-30 00:00:00 Ilość postów: 854 ![]() | wpis nr 871 950 [ CZCIONKA MONOSPACE ] Kulisy szczęścia w Totolotku Kulisy szczęścia Miliony ludzi grają w totka z nadzieją, że zmienią swój los. Podstawy do takiej nadziei ma dawać absolutna równość szans wszystkich startujących w grze Czy rzeczywiście fani lotto zdani są wyłącznie na ślepy traf? W 50-letniej historii Totalizatora są przypadki pokazujące, że niekoniecznie. Totalizator wzbudzał większe emocje z powodu targających nim afer gospodarczych, np. dotyczących nieprawidłowości przy przetargach, niż jako firma produkująca milionerów. Tymczasem losowania szczęśliwych numerków kryją historie, które – zwłaszcza wobec nadchodzącego 50-lecia totka – warte są bliższego naświetlenia. Przy bliższym poznaniu największa polska loteria jawi się jako instytucja zadziwiająco nieprzejrzysta i siermiężna. (Nie) szczęśliwe numerki Marzec 1996 roku. Totalizator wprowadza na rynek Multilotka. Gra polega na trafieniu 10 z 80 liczb. Już po dwóch pierwszych tygodniach maniacy totka zauważają, że w losowaniach nie padają liczby z przedziału 50–59. Tę prawidłowość podchwytują zawodowi gracze, którzy widzą, że wystarczy skreślać 10 z 70 liczb. Cieszą się różnej maści specjaliści żyjący z wciskania ludziom „systemów liczbowych” na wygrane. Interes kwitnie. W Totalizatorze dziwne zachowanie maszyny losującej zostaje zauważone bardzo szybko. Jednak kierownictwo firmy miesiącami nie reaguje, szeroko reklamując nową grę hasłem „Miliard w środę, miliard w sobotę”. Zwykli gracze – jest ich ponad 90 proc. – wciąż obstawiają dziewicze liczby. – Maszyna losująca i zestawy kul zostały przed dopuszczeniem do gry poddane badaniom homologacyjnym w Wojskowej Akademii Technicznej. Nie stwierdzono żadnych anomalii – opowiada zastępca dyrektora Andrzej Adamczyk, od 30 lat pracownik Totalizatora. Dyrektor potwierdza, że w firmie zauważono omijanie sekwencji liczb i że po siedmiu miesiącach zwrócono się do WAT o wyjaśnienie tego dziwnego zbiegu okoliczności. Kierownictwo Totalizatora zadowoliło zapewnienie, iż o nienormalności sytuacji będzie można mówić po... wielu losowaniach. Po roku sprawa staje się na tyle głośna, że Totalizator postanawia zamówić inną maszynę losującą. W rozmowie z „Ozonem” Adamczyk przyznaje: – Faktem jest, że po wymianie maszyny liczby od 50 do 59 zaczęły się pojawiać z normalną częstotliwością. Tajemnicze omijanie „pięćdziesiątek” przez maszynę Multilotka musiało być bardzo na rękę władzom Totalizatora, które wypłacały odpowiednią liczbę wygranych mniej. Być może więc nie był to przypadek? W głowach hazardzistów dziwna prawidłowość tkwiła tak głęboko, że jeszcze cztery lata potem Marek S., który handlował systemami liczbowymi, rzekomo gwarantującymi wygrane, za jeden z żelaznych punktów dobrego strzału uważał omijanie „pięćdziesiątek”. Hazardziści wydali w 1996 roku na Multilotka pół miliarda nowych złotych. Dlaczego pozwolono, by wybierali „pięćdziesiątki”? Próbowaliśmy ustalić, czy jakiekolwiek organa kontrolne sprawdzały, jak mogło dojść do sytuacji, że przeważająca część graczy całymi miesiącami utrzymywana była w nieświadomości przez kierownictwo Totalizatora. Nie natrafiliśmy na takie ślady. Dostrzegliśmy natomiast, iż w 1996 roku przydarzyła się Totalizatorowi inna kosztowna wpadka. Otóż 20 stycznia podczas losowania Ryszard Rembiszewski mylnie odczytał numer na kuli – zamiast 38, która wypadła, podał liczbę 33. Totolotek postanowił uznać oba warianty wygranych. Same nadprogramowe szóstki kosztowały firmę 840 tys. zł. Obu faktów nie wiązano ze sobą. Ówczesny prezes Sławomir Sykucki, kojarzony z SLD były pracownik Departamentu Gier Losowych i Zakładów Wzajemnych w Ministerstwie Finansów, przepytywany był z innego rodzaju „osiągnięć” – zakładania spółek zależnych (niepodlegających kontroli państwa) i wyprowadzania do nich pieniędzy. Miał także szczęśliwą rękę do gry – gdy parę lat potem odchodził z firmy, został przyłapany, jak odbiera wygraną piątkę. Co do jej wysokości mamy sprzeczne informacje. Mogła wynosić około siedmiu tysięcy złotych. Czy to także przypadek, że odchodzący prezes zgarnia piątkę? – Grać może każdy, również pracownicy spółki – mówi jej rzeczniczka Magdalena Wojciechowska. Opiłki i podgrzane kule Nie wiadomo, dlaczego losowania nie są na co dzień kontrolowane przez osoby spoza niezmieniającej się od dziesiątków lat grupy pracowników i członków komisji Totalizatora. Kiedy pytam w Totalizatorze o kontrole losowań, mówią – są regularnie. Jeśli jednak podrążyć głębiej, okazuje się, że w ogóle nie chodzi o same losowania, ale o działalność zarządu czy innych pracowników (sposób gospodarowania pieniędzmi, przetargi itp.). Losowania trzeba by sprawdzać często, znienacka i to w momencie, gdy trwają. Dyrektor Adamczyk, prawdziwa skarbnica anegdotek i wiedzy o totku, potrafił sobie przypomnieć zaledwie jeden przypadek, gdy milczący pan z organów ścigania natychmiast po losowaniu zabrał kule do badania. Sprawdzano, czy różnią się wagą. Po kilku dniach kule zwrócono – bez zastrzeżeń. Brak kontroli zewnętrznej rodzi rozmaite domysły. Nałogowi gracze składają skargi do urzędów i doniesienia do prokuratury. Podejrzewają najczęściej, że specjalnej obróbce poddawane są kule do losowania. Na przykład że niektóre są podgrzewane, przez co stają się lżejsze i szybciej wyskakują w bębnie do góry, do tulejek dla szczęśliwych numerów. Albo że są magnesowane. Kilkanaście lat temu kilku inżynierów Naczelnej Organizacji Technicznej opisało w zawiadomieniu do prokuratury, w jaki sposób odbywają się machlojki podczas losowań. Niektóre z wrzucanych do bębna kulek miały zawierać niewidoczne opiłki metalu, a nad maszyną miał być zawieszony elektromagnes, który w odpowiednim momencie miał przyciągnąć kule. Sprawę umorzono. – Przecież taki elektromagnes musiałby być widoczny! – kpi Adamczyk. Prokuratury zajmują się próbami oszustw w kolekturach, nie samymi losowaniami. Nie robić afery z oszustwa? Tak naprawdę nikt nie wie – albo nie chce pamiętać – czy władze komunistyczne kontrolowały losowania. Z pewnością w latach PRL totolotek funkcjonował, tak jak reszta państwa ludowego. Był więc totalnie siermiężny i bardzo daleki od nowoczesności. Już rzadko kto pamięta, że początkowo totka obstawiało się własnoręcznie na kuponach z trzema odcinkami. Sprzedawca – też własnoręcznie – naklejał na kupon banderolę. Jeden odcinek zatrzymywał grający, drugi jechał do sprawdzenia do Warszawy, trzeci zostawał w kolekturze. Nadanie totka – wbrew powszechnemu mniemaniu grających – wcale nie oznaczało, iż weźmie on udział w losowaniu. Totalizator nie dawał 100-procentowej gwarancji, że nadane kupony zostaną na czas dostarczone do sprawdzenia w Warszawie. Odpowiadały za to kolektury, które miały specjalnych konwojentów. Wystarczyła jednak sroga zima, by worki nie docierały na czas do rąk komisji. – Kiedy indziej w Prabutach był wypadek kolejowy. Spalił się wagon z dwoma workami kuponów – pamięta Adamczyk. Tysiące odcinków kilkuosobowa komisja sprawdzała przy użyciu tekturowych szablonów. Weryfikacja kuponów z większymi wygranymi odbywała się równie chałupniczą metodą. W latach 80. robił to Władysław Wojdak, ekspert grafolog, którego zadaniem było ustalić, czy odcinki zwycięskiego kuponu pasują do siebie i czy kupon oraz banderola były rozdzielone równocześnie. W przypadku wątpliwości używał... mikroskopu. Nie dziwi więc, że w czasach banderolowania członkowie komisji byli wystawieni na pokusę superłatwego oszustwa. Spisek można sobie wyobrazić następująco: członek komisji umawia się z właścicielem kolektury, by przed losowaniem nakleił banderolę na pusty blankiet. Spiskowcy wypełniają go tuż po losowaniu – jeden odcinek w kolekturze u znajomego właściciela, drugi w komisji przez jej wtajemniczonego członka. Aby zminimalizować ryzyko i nie zwracać zbytniej uwagi swą wygraną, obstawiają nie szóstkę, a piątkę – wówczas i tak przynoszącą całkiem spore pieniądze. Zwłaszcza że w czasach PRL, gdy brakowało wszystkiego łącznie z papierem toaletowym, bywały okresy niedoboru... banderol. Na przykład we wrześniu 1985 roku reżimowa prasa alarmowała, iż w Częstochowie zakończyły pracę „kompletnie wyeksploatowane maszyny do drukowania banderol”. – W tym bałaganie z banderolami spotkaliśmy się z próbą wyłudzenia – wyznawał wtedy Wojdak w „Polityce”. – Niedawno zgłosił się do nas pewien pan z Katowic z kuponem z sześcioma trafieniami. Odszukałem odcinek zdeponowany w przedsiębiorstwie i od razu stwierdziłem, że skreśleń na kuponie dokonano po losowaniu. Kiedy przedstawiłem mu niezbite dowody, powiedział tylko: „A, to ja przepraszam”. Pozwoliliśmy mu odejść, by nie robić afery. To zadziwiające wyznanie. Pozwolono odejść oszustowi, by nie robić afery. Natychmiast rodzi się pytanie, czy pozwolono mu zniknąć, by nie zwracać uwagi na zasady funkcjonowania samej komisji? Emerytowani i dyspozycyjni Nad przebiegiem losowań powinna czuwać specjalna, licząca zwykle kilka, kilkanaście osób komisja. Rzadko słychać, by ci ludzie ponosili odpowiedzialność za wpadki. Troje komisjantów, którzy pełnili dyżur w studiu i w rezultacie zbiorowego niedowidzenia i niedosłyszenia nie zauważyli rozbieżności między numerem wylosowanym a odczytanym przez Ryszarda Rembiszewskiego, poniosło „srogie” konsekwencje – przestali pokazywać się na wizji. Zdarzyło się, że podczas losowania Twojego Szczęśliwego Numerka, gdzie wybiera się liczby od 1 do 45, maszyna wyrzuciła bilę z numerem... 49. Kiedy indziej z jednej z kul odpadła cyferka. A raz nie zauważono, że do maszyny dostała się mucha, która w trakcie losowania uruchomiła zapadkę blokującą wystrzelone bile w tulejce. Pracownik totka czujnie podbiegł i ręcznie zwolnił blokadę, dzięki czemu dokończono losowanie. Dziś nikt już nie ustali, czy tego typu ciała obce miały wpływ na wynik losowania. Obecnie komisja liczy 12 osób. Jej przedstawicieli widać podczas codziennych transmisji losowań w telewizji. To te zwykle starsze osoby siedzące za stołem prezydialnym. Większość z nich to emeryci – dawni pracownicy Totalizatora bądź Komisji Planowania oraz Urzędu Kultury Fizycznej (jako instytucji, które współpracowały z totolotkiem). Zwabia ich możliwość dodatkowych zarobków. Panie się spieszą, mają autobus. Panowie szybko rozłączają maszyny i przenoszą je do szaf pancernych. Na drzwiach jeden z pracowników odbija w plastelinie prymitywny stempel Totalizatora. Po losowaniu dwóch członków komisji pojedzie jeszcze do centrali i porówna swój protokół z danymi z centrali oraz z komputera. Dopiero wtedy możliwa będzie wypłata wygranych. Wiele osób podejrzewa, że największe możliwości manipulacji kryją się tam, gdzie nie ma kamer telewizyjnych. A więc w centralnym komputerze. Przedstawiciele Totalizatora twierdzą, że wykluczają taką zmowę, która umożliwiłaby podmianę danych w komputerze. – Wszystko jest monitorowane, są kamery i inne zabezpieczenia – zapewnia dyr. Adamczyk. Wyobraźmy sobie jednak, że osoba przy komputerze, osoby przy sejfie i przy lottomacie umawiają się i po losowaniu włamują do danych komputera, zapisując w jego pamięci dodatkowy kupon. Do sejfu dostarczają zaś podmienioną taśmę z danymi. Czy można się włamać do systemu? Dlaczego nie znamy skrótu kryptograficznego – Wyprodukowanie systemu informatycznego niezawierającego żadnych luk bezpieczeństwa jest niezwykle trudne i kosztowne. A i tak w przypadku bardziej skomplikowanych systemów 100-procentowej pewności nigdy nie ma – mówi prof. Mirosław Kutyłowski z Politechniki Wrocławskiej, specjalista od kryptografii, podpisu elektronicznego i technik ochrony prywatności. Prof. Kutyłowski uważa, że bez zastosowania odpowiednich metod kryptograficznych nie jest możliwe zagwarantowanie, iż po dokonaniu losowania nie mogą być dołączone dodatkowe zakłady. Metody organizacyjne, takie jak dokonywanie wszelkich operacji komisyjnie, utrudniają fałszerstwa, ale ich nie wykluczają całkowicie. Gry byłyby w pełni zabezpieczone, gdyby przed losowaniem z listy wszystkich zakładów organizator utworzył tzw. skrót kryptograficzny, podpisał go elektronicznie i opublikował (np. w Internecie). – Wspomniany skrót kryptograficzny to dosyć krótki ciąg znaków odpowiadający liście zakładów – wyjaśnia prof. Kutyłowski. – Najważniejszą cechą takiego skrótu jest to, że nie sposób sporządzić innej listy zakładów z tym samym skrótem. Tym samym nie jest wykonalne dołączenie dodatkowych zakładów do listy przy zachowaniu opublikowanego już skrótu. Skrót nie ujawnia listy zakładów, ale w przypadku dużej wygranej pozwala na udowodnienie, że określony zakład był na opublikowanej liście. Dlaczego taki skrót nie jest wobec tego publikowany? Nie twierdzimy, że lotto jest maszyną do oszukiwania swoich klientów. Jednak znaków zapytania, dziwnych przypadków, niewyjaśnionych historii i technicznych niedoskonałości jest zbyt wiele, żeby pominąć je milczeniem. Skoro w lotto grywa czasem nawet ponad 8 milionów Polaków, należy uznać, że Totalizator Sportowy nie jest zwykłym przedsiębiorstwem, ale instytucją zaufania publicznego, depozytariuszem ludzkich marzeń. I jego funkcjonowanie powinno być przejrzyste. |
2015-01-30 (18:23)![]() Data rejestracji: 2015-01-30 00:00:00 Ilość postów: 854 ![]() | wpis nr 871 956 [ CZCIONKA MONOSPACE ] DZIWNE UŚMIECHY FORTUNY 11.11.2008 Trzy edycje z pięciokrotną kumulacją puli, dwie z sześciokrotną i to po raz pierwszy, jedna z siedmiokrotną, także po raz pierwszy w historii Totalizatora Sportowego - to tegoroczny ewenement w tej historii i jednocześnie przyczyna sukcesu finansowego Spółki. Te wielokrotne, rekordowe pod względem ilości i wysokości pule spowodowały potężny przypływ graczy do kolektur i zawieranych zakładów, czego największymi beneficjantami są Totalizator Sportowy, zgarniający 49 procent sumy wnoszonych przez graczy stawek, a po nim dzięki podatkowi od tego przychodu - budżet Państwa. Już około 10 października b.r. obroty Dużego Lotka zrównały się, z także przecież większymi niż w latach poprzednich, obrotami roku 2007, a po pierwszej dekadzie listopada osiągnęły około 1 miliard 756 milionów złotych - kwotę już o 15 procent większą. Ponieważ przed nami jeszcze spory kawałek listopada i na ogół bardzo dobry pod względem obrotów (święta!) grudzień jest bardzo prawdopodobne, że obroty w Dużym Lotku przekroczą w tym roku granicę 2 miliardów złotych, a ich procentowy wzrost w stosunku do roku ubiegłego będzie większy, niż wzrost 2007/2006 (23 procent). Te 2 miliardy to tyle, ile jeszcze parę lat temu miał Totalizator we wszystkich grach i loteriach razem, jednak mimo to udział Spółki w rynku hazardu w Polsce systematycznie maleje. W zasadzie z tych wysokich kumulacji i wzrostu obrotów powinni cieszyć się wszyscy: z oczywistych powodów Zarząd Spółki i minister finansów, sportowcy i ludzie kultury, także dofinansowywani z tzw. dopłaty do stawek zakładów, a także my gracze. Mamy przecież okazje do wygrania, jak na nasze polskie warunki, wręcz „kosmicznej” gotówki, a na dodatek najwyraźniej mamy na tyle „kasy", by ją lekką ręka wydawać na tak niepewną inwestycję, bowiem - przypominam - szansa na główną wygraną jest jak 1 do 13.983.816, w zaokrągleniu 1 do 14 milionów. Myślę, a nawet wręcz podejrzewam, nie mogąc jednak sprawdzić z braku nieujawnionych publicznie danych, że Zarząd Spółki poza radością z pobitego rekordu obrotów, cieszyć się może także z tego, że przychody w Dużym Lotku wyrównają łączny spadek obrotów w drugiej, z najbardziej popularnych gier - Multi Lotku i jego klonach Plusie i KENO. Ja jednak niezbyt się cieszę i nie tylko dlatego, że nie zainkasowałem żadnej z wielkich wygranych. Powodem mojego - powiedzmy - niepokoju są rachunki, jakie przeprowadziłem, zauważywszy w tym roku jakoś dziwnie małą ilość trafionych „szóstek", w edycjach gry bez kumulacji. Dają te rachunki podstawę, co najmniej do wątpliwości co do tego, czy te rekordowe kumulacje i obroty w Dużym Lotku to tylko kaprys Fortuny, czy jest w tym przysłowiowy Palec Boży, czy może jakiś inny, zwyczajny ludzki paluch. Wobec tego „gęgam” ostrzegawczo, tak jak zaleca Adam Michnik - bo to wg tego znanego Naczelnego „Gazety” obowiązek mediów i publicystów. Robię to tym bardziej, że klientela Totalizatora to parę milionów Polaków, a przez Totalizator przepływają bardzo poważne pieniądze, które mogą rodzić wszelkiego rodzaju, równie poważne pokusy u ludzi, którzy tą „kasę” rozdzielają. Otóż warto wiedzieć, że prawdopodobieństwo wygrania głównej wygranej w Dużym Lotku (powtórzę: 1 do 13.983.816), a także prawdopodobieństwa niższych wygranych ("piątki” - 1 do 54.201, „czwórki” - 1 do 1.032 i „trójki” - 1 do 57) nie są takimi znowu całkiem teoretycznymi wielkościami. To, że takie są faktycznie, potwierdza statystyka ilości trafionych „szóstek", „piątek", „czwórek” i „trójek” w proporcji do zawartych zakładów, którą w postaci tabeli zawierającej dane z lat 2001 - 2007 opublikowałem w swoim serwisie www.gnglotto.webpark.pl, w SUPLEMENTACH, jako załącznik do innego artykułu nt. Totalizatora, z listopada 2007 roku - zapraszam do jej obejrzenia. Faktyczna ilość wygranych wszystkich stopni przypadających na jeden zakład jest bardzo bliska teoretycznej normie, z tym zastrzeżeniem, że różnica jest tym mniejsza, im niższy stopień wygranej. W przypadku trafionych „trójek” pokrycie jest wręcz idealne, faktycznie 1 trafienie średnio przypada na 57 zawartych zakładów, ponieważ tych trafionych „trójek” jest najwięcej, wobec czego najlepiej w ich przypadku działa tzw. prawo wielkich liczb. Odchyłki średnich od teoretycznej normy w przypadku wyższych wygranych są już większe, jednak nawet w przypadku „szóstek” na ogół nie przekraczają plus-minus 20 - 30 procent. Tak jest, gdy wyciągamy kolejne średnie roczne na podstawie ogólnej liczby zawartych w ciągu roku zakładów i łącznej ilości trafionych w ciągu roku „szóstek” Taka średnia, policzona dla 2008 roku, po pierwszej dekadzie listopada, to około 15 milionów 900 tysięcy zawartych zakładów przypadających na 1 „szóstkę", czyli jakieś 15 procent więcej, niż powinno. Średnia ta obejmuje dotychczasowych 135 edycji gry, w których zostało zawartych około 1 miliarda 100 milionów zakładów, a zostało trafionych 69 „szóstek". Sprawa się komplikuje, gdy policzyć, jak to jest ze średnią ilością zakładów, przypadających na jedną trafioną „szóstkę", oddzielnie, w edycjach bez i z kolejnymi, coraz wyższymi, kumulacjami. Żeby to dobrze pokazać, bardziej przekonująco, na szerszym tle niż jeden rok, sporządziłem statystykę takich średnich, dla 8 lat: od 2001 do 2008 (do 8 listopada). Ponieważ lat jest 8, a średnie dotyczą 5 rodzajów edycji: bez i z kolejnymi, aż do poczwórnej kumulacji, tabela w której zawarłem te dane ma 40 rubryk, jednak wyliczonych średnich jest w nich 38, ponieważ w latach 2003 i 2005 nie było ani jednej edycji z poczwórną kumulacją. Z tych 38 średnich zdecydowana większość, bo aż 23, ma nie większą, jak 20 procent (plus-minus) odchyłkę od statystycznej „normy", dalsze 10 odchyłkę nieco większą, jednak mieszczącą się w granicach plus-minus 50 procent, co jeszcze można tolerować, składając na karb przypadku. Pozostałe 5 średnich, to średnie bardzo duże: 3 z nich dotyczą edycji z wielokrotnymi kumulacjami, przy czym 2 zdarzyły się do 2006 roku, a więc w ciągu 6 lat. Rekordowa zdarzyła się w 2002 roku, w edycjach z potrójną kumulacją. W 7 takich edycjach zostało zawartych około 142,5 miliona zakładów, a padły tylko 2 „szóstki", wobec czego średnia na jedną, to ponad 70 milionów zakładów, co daje 500 procent statystycznej normy. Drugie miejsce zajmuje średnia z 2004 roku, w edycjach z poczwórną kumulacją. W 2 takich edycjach zostało zawartych około 115 milionów zakładów, a padły tylko 3 „szóstki", wobec czego średnia na jedną, to trochę ponad 38 milionów zakładów - tak około 270 procent statystycznej „normy". Trzy pozostałe, bardzo duże średnie, to już historia ostatnich tylko 2 lat. W roku ubiegłym, w 19 edycjach gry z podwójną kumulacją zostało zawartych około 362 miliony zakładów, a zdarzyło się tylko 12 „szóstek", wobec czego średnia zawartych zakładów na jedną wyniosła trochę ponad 30 milionów zakładów - tak około 220 procent „normy". No i najciekawsze: także w roku ubiegłym, w edycjach bez kumulacji, których było sporo, bo aż 54, zostało zawartych ponad 545 milionów zakładów, padło tylko 17 „szóstek", wobec czego średnia na jedną wyniosła ponad 32 miliony zawartych zakładów - około 230 procent normy. Dziwnym, a nawet bardzo dziwnym trafem, powtarza się to także w roku bieżącym: w dotychczasowych 43 edycjach gry bez kumulacji zostało zawartych ponad 187 milionów zakładów, a padło tylko 5 „szóstek", wobec czego średnia na jedną, to prawie 37,5 miliona zakładów - tak około 265 procent statystycznej normy. Warto tu jeszcze dodać, że także w edycjach z pojedynczą kumulacją w latach: ubiegłym i bieżącym, średnie chociaż mieszczą się w granicach przyzwoitości, to jednak są zdecydowanie większe od statystycznej „normy". Gdybym w ciągu ostatnich dwóch lat był Prezesem Totalizatora Sportowego, to pewnie na początku roku modliłbym się o taki rozwój sytuacji, a na końcu roku dawał na mszę dziękczynną, że zostałem wysłuchany. To przecież dzięki temu, że w edycjach bez i z pojedynczą kumulacją było tak mało trafionych „szóstek” było możliwych tak dużo, i tak dużych kumulacji, ściągających do kolektur tłumy i robiących obroty. Ponieważ jednak w takich sprawach jestem pragmatykiem, mam wątpliwości, czy to Opatrzność sprawiła taką radość Zarządowi Totalizatora. Albo obecny Zarząd - to wyjątkowi szczęściarze, albo być może, coś tu nie jest w porządku! Gdyby ktoś chciał mnie przekonać, że jednak wszystko jest w porządku, a taka mała ilość szóstek w edycjach gry bez i z pojedynczą kumulacją, to skutek racjonalizatorskich poczynań jeszcze poprzedniego Zarządu, który zwiększył ilość edycji w tygodniu i podniósł cenę zakładów, co dało skutek w postaci zmniejszenia ilości zawieranych zakładów, przede wszystkim właśnie w edycjach: bez i z pojedynczą kumulacją, to powiem, że to bzdura. Przy tak dużej ilości zawartych zakładów, jaka mimo wszystko była w tych edycjach, średnie zakładów przypadających na jedną „szóstkę” powinny się wahać w okolicach statystycznej normy, a nie być od niej przeszło dwa razy większe i to w kolejnych dwóch latach. Nie ma innej, korzystniejszej wersji rachunku prawdopodobieństwa dla Totalizatora Sportowego, rodzą się natomiast wątpliwości, czy wyniki niektórych losowań nie były - powiedzmy - „podrasowywane". Wzmacnia te wątpliwości także to, że w ciągu 6 lat zdarzyły się dwie takie „anomalie", a w ostatnich dwóch - już trzy, na dodatek dwie rok po roku w tej samej grupie edycji bez kumulacji, co najmocniej rzutuje na następne edycje, umożliwiając w nich kumulowanie puli. Jeżeli natomiast ktoś by mnie zapytał, jak wobec tego można „wykręcić", czy może „przekręcić” tak małą ilość trafionych „szóstek", to odpowiem, że teoretycznie jest to całkiem możliwe. Jak można to zrobić, opisałem szczegółowo w artykule opublikowanym także w iThinku w styczniu 2008 roku, pt. „Dlaczego nie gram w Multi Lotka?", wobec czego teraz tylko krótkie streszczenie zawartych w nim tez: Otóż z tego, co wiadomo o „kuchni” losowań z oficjalnych informacji Totalizatora (a śledzę te sprawy uważnie) można wydedukować, że istnieje możliwość wpływania na wyniki losowań. Jednak nie tyle przez jakieś niecne poczynania, gdy kule są już w maszynie losującej, ale wcześniej, na etapie wyboru „odpowiedniego” zestawu kul, spośród wielu zestawów, których właściwości są znane osobom prowadzącym losowania. Wiedza o tych właściwościach, czyli po prostu o tym, które kule w którym zestawie dają się wylosować częściej od innych, a które rzadziej, może pochodzić od zewnętrznej, sprawdzającej i oceniającej przydatność zestawów do losowania pracowni probabilistyki, która zresztą taką informację może przekazywać Totalizatorowi w dobrej wierze - na podstawie przeprowadzonych testów. Także w dobrej wierze, bo w interesie Spółki, a także przecież graczy, lubiących takie nadzwyczajne okazje, osoby prowadzące losowania wybierają taki zestaw kul, w którym kule z namalowanymi tymi liczbami, które gracze akurat obstawili najczęściej - dają się najrzadziej wylosować. A tego, że organizator jeszcze przed losowaniem może sprawdzić, jakie liczby gracze obstawili najwięcej, a które najmniej razy - chyba nikt nie zakwestionuje. Przy takich mocach obliczeniowych, jakie mają komputery rejestrujące zawierane zakłady, to jest żaden problem. Tyle tylko, że jeśli taka procedura faktycznie ma miejsce, to gra nie jest losowa, a wpływaniem na wyniki powinien zająć się prokurator. W artykule ze stycznia sugerowałem, by Totalizator na swojej stronie internetowej opisał bardzo dokładnie „kuchnię” losowań i rozwiał tego typu wątpliwości. Wysłałem ten tekst mailem na adres jednego z członków Zarządu, niestety zostałem „olany". Pozostaję zatem przy swoich wątpliwościach, które tym razem mają solidniejszą podstawę, w postaci co najmniej dziwnych, opisanych średnich, przy czym jeszcze raz podkreślam, iż nie twierdzę, że jakikolwiek „przekręt” ma w Totalizatorze miejsce - po prostu mam, niestety coraz większe wątpliwości i dziele się nimi, ponieważ jak każdy gracz nie chciałbym być oszukiwany. Wspaniałe, rekordowe obroty w Dużym Lotku w roku bieżącym, ale także w roku 2007, na skutek tak dużej ilości i tak dużych kumulacji i posuchy na „szóstki” w edycjach bez i z pojedynczą kumulacją, mogą nas graczy niestety kosztować w roku 2009. Od władz wszystkich spółek, a więc także Zarządu Totalizatora wymaga się, by obroty z roku na rok systematycznie rosły, tymczasem przebicie wyniku finansowego osiągniętego po dwóch latach intensywnego wzrostu, w kolejnym może być trudne. Jeżeli to była dobra passa - to się może skończyć, jeżeli wpływanie na wyniki losowań (co oczywiście tylko podejrzewam) - to ciągniecie tego trzeci kolejny rok - byłoby już ryzykowne. Zatem w 2009 roku obroty mogą gwałtownie „siąść", wobec czego Zarząd Totalizatora najprawdopodobniej sięgnie do jednego ze „sprawdzonych” sposobów zwiększania obrotów: ponieważ zwiększenie ilości edycji niedawno zastosowano - będzie to tym razem podwyżka stawki. Jako że obecny Zarząd ma raczej szeroki gest, obstawiam jako tą nową stawkę 2 złote i 40 groszy, co wraz z dopłatą da „ładną” i okrągłą cenę: 3 złotych za 1 zakład. Nie będzie więc nam do śmiechu, dlatego też zwracam uwagę, że w takim wypadku (ale także i teraz) zawsze można wspomóc się radami z mojego „Poradnika Hazardzisty", którego kolejne odcinki publikuję w iThinku, jak również w moim serwisie www.gnglotto.webpark.pl, informując w nim cały czas, jak bezinwestycyjnie, bez szkody dla portfela zwiększyć swoje szanse w grze. Na zakończenie jeszcze refleksja: niezależnie od tego, czy ta podejrzanie mała ilość trafianych „szóstek” w edycjach bez i pojedynczą kumulacją jest dziełem przypadku, czy jakiejś manipulacji - warto to wziąć pod uwagę, gdy przyjdzie nam ochota zawrzeć zakłady w takiej edycji Dużego Lotka, bowiem jak widać szansa na „szóstkę” jest wtedy bardzo mała. Są też zresztą i inne powody, by brać raczej udział w edycjach z większymi kumulacjami. Pierwszy z nich jest taki, że „szóstkę” trafia się na ogół raz w życiu, a lepiej wygrać więcej „kasy", niż mniej. Drugi jest natomiast taki, że mając pecha w szczęściu będziemy musieli podzielić się pulą z innymi graczami, którzy także trafili „szóstkę". Im większa pula, tym po takim podziale zostanie więcej dla nas. A w edycjach bez kumulacji w puli jest na ogół 1,1 - 1,6 miliona złotych, co w podziale nawet tylko na dwie „szóstki” daje wygraną mniejszą, niż milion złotych. Niby też pieniądze, ale jednak nie takie, o jakich najczęściej marzymy. Jednak nie zgadzając się z Zarządem Totalizatora w wielu sprawach - w jednej się zgadzam i zachęcam: żeby wygrać - trzeba grać. A w najbliższych wyborach głosujcie na Dużego Lotka - on przecież obiecuje najwięcej! Krzysztof Płocharz |
2015-01-30 (18:24)![]() Data rejestracji: 2015-01-30 00:00:00 Ilość postów: 854 ![]() | wpis nr 871 957 [ CZCIONKA MONOSPACE ] Informację o „kuchni” losowań gier liczbowych udostępniał Totalizator Sportowy zawsze oszczędnie, pozostawiając sporo miejsca na snucie przez graczy różnych domysłów na temat możliwych przekrętów. Czy to się jednak Spółce opłaca? DLACZEGO NIE GRAM W MULTI LOTKA? 9.01.2008r. Inność „zwykłego” Multi Lotka ("zwykłego” bo mamy już teraz i Multi Lotka Plus) od pozostałych gier liczbowych Totalizatora, to na pierwszy rzut oka znacznie większy zbiór liczb, z którego dokonujemy wyboru i znacznie więcej liczb losowanych, no i to, że nie typujemy dokładnie tyle liczb, ile jest losowanych, lecz mniej, na dodatek tyle, na ile się zdecydujemy. To, że mamy możliwość wyboru opcji gry, od 1 do 10 liczb jest pierwszą zaletą gry, czymś poprzednio nie spotykanym. Jest i kolejna: możliwość wyboru także opcji wysokości ewentualnej wygranej, co jest uzależnione od tego, z jaką wielokrotnością stawki wejdziemy w konkretnym zakładzie do gry. Ale to wszyscy wiedzą, a zacząłem ten tekst od oczywistych spraw tylko dlatego, żeby mocniej podkreślić inność Multi Lotka od pozostałych gier (Dużego Lotka i innych), w których nie mamy dostępnych żadnych opcji. Właśnie ta opcjonalność Multi Lotka wywołała początkowo tak duże zainteresowanie grą. Zainteresowanie na dodatek szybko pogłębione, ponieważ gracze zauważyli jeszcze dwie kolejne, bardzo ważne zalety: zróżnicowane prawdopodobieństwo wygranej w zależności od ilości typowanych liczb i większą łatwość trafnego typowania, jeżeli prowadzi się, choćby w najprostszy sposób, systematyczną obserwację wyników losowań. Obie te zalety (czy też cechy) wynikają z bardzo sprytnie, można powiedzieć wręcz genialnie zaprojektowanej matematycznej konstrukcji gry. Pierwsza z nich, zróżnicowane prawdopodobieństwo wygranej, w zależności od ilości typowanych liczb polega na tym, że im mniej liczb typujemy, to wprawdzie gramy o mniejsze pieniądze, ale z większym prawdopodobieństwem wygranej i odwrotnie: więcej typowanych liczb, to ewentualna większa kwota do odbioru, ale trudniejsza do wygrania. Można więc sobie wybrać poziom ryzyka, w grze o konkretną kwotę, wykorzystując dodatkowo opcję zwiększenia stawki. Druga z tych dwóch kolejnych zalet, czy też cech Multi Lotka, to jak już się rzekło, większa łatwość trafnego typowania, jeżeli wyciągamy wnioski z wyników poprzednich losowań. Na korzyść graczy działa tu - opisane w rachunku prawdopodobieństwa - prawo wielkich liczb. Prawo to mniej więcej mówi tak: jeżeli da się przy pomocy logicznego rozumowania wywnioskować prawdopodobieństwo eksperymentalnego zdarzenia, to statystyka wyników tym dokładniej potwierdza to, co ustaliliśmy przy pomocy logiki, im dłużej powtarzamy eksperyment, sumując wyniki. Im większe liczby w wyniku tego sumowania otrzymujemy, a następnie porównujemy, tym dokładniej wynik tego porównania odpowiada temu, co logicznie wywnioskowaliśmy. Najprostszy przykład działania tego prawa w odniesieniu do Multi Lotka: w zbiorze jest 80 liczb, a 20 losujemy. Wobec tego logiczny jest wniosek, że każda z liczb powinna być wylosowana średnio raz na 4 losowania (20 x 4 = 80). Jeżeli sprawdzimy to dla krótkiej serii losowań, to pewnie potwierdzi się dla zaledwie kilku liczb, dla dłuższej już dla kilkudziesięciu, dla odpowiednio długiej dla wszystkich. Kluczowa jest tu długość serii losowań, w której potwierdza się to, co wcześniej logicznie ustaliliśmy: dla Multi Lotka ta potwierdzająca długość serii losowań jest stosunkowo krótka, krótsza, niż dla innych gier dlatego, że większa ilość liczb w całym zbiorze i większa w podzbiorze losowanym, powoduje szybsze narastanie wielkości liczb porównywanych dla potwierdzenia wcześniej wyciągniętego wniosku. I to właśnie ułatwia typowanie, ponieważ wyniki krótszej serii losowań łatwiej ogarnąć nawet po prostu wzrokiem, nie wspominając o komputerze i nawet najprostszym arkuszu kalkulacyjnym. Ale można nawet nie wiedzieć, że istnieje rachunek prawdopodobieństwa, można nie mieć pojęcia o statystyce, by śledząc wyniki zauważyć, że jakoś łatwiej, niż w innych grach przewidzieć, które liczby zostaną wylosowane w najbliższym losowaniu. Oczywiście łatwiej, nie oznacza pewności wygranej, oznacza natomiast najczęściej nieco częstsze, niewielkie wygrane, które są emocjonalnym paliwem do dalszej gry, podsycając nadzieję graczy na główne wygrane. To właśnie najbardziej podtrzymuje determinację graczy i ich zainteresowanie grą, gdy minie już pierwsza fascynacja innością, opcjonalnością gry. Mało tego, ta łatwość typowania powoduje, że wielu graczy gra tylko, lub najmocniej w Multi Lotka, sprawdzając rozmaite recepty, swoje i innych graczy, na temat tego, jak najskuteczniej typować. Inteligentny i żądny dużych zysków organizator powinien rozdmuchiwać wciąż tą iskrę, podtrzymując płomień zainteresowania grą. Jak to robić? - to proste: podpowiadać graczom to, co wynika z rachunku prawdopodobieństwa, podpowiadać jak prowadzić statystyki, jak z nich skutecznie korzystać - i dawać wygrywać. A w żadnym razie i w żaden sposób nie utrudniać gry - wręcz przeciwnie: uczynić tą większą łatwość wygrywania - w oparciu o nawet najprostszą obserwację poprzednich wyników - reklamowym wyróżnikiem gry. Nie ma lepszej i bardziej skutecznej reklamy, jak odbierane w kolekturze pieniądze za wygraną. O takiej wygranej bardzo szybko wie cała rodzina gracza, sąsiedzi i znajomi. I wstępują do kolektury, by też zagrać, a interes się kręci coraz lepiej. No tak, ale jak na tym, że da wygrywać klienteli, wyjdzie organizator gry, Totalizator Sportowy? Ostatecznie prowadzi grę po to, by na tym zarobić! Jest z tym rzeczywiście pewien szkopuł, można powiedzieć kolec, tej pięknej, jak dotychczas róży i to nie koluszek, ale wręcz koluch. W czym rzecz? Otóż my gracze, każdego dnia, a więc w każdej edycji gry, zawierając zakłady wpłacamy wymagane stawki. Regulamin Multi Lotka mówi, że połowa (50 procent) sumy stawek powinna wrócić do graczy w formie wygranych. Nie mniej i nie więcej, tylko połowa. Dobrym pytaniem jest, czy zawsze, w każdej edycji, wraca akurat połowa, skoro wysokość wygranych jest sztywno określona w tabeli wygranych, a ich ilość to sprawa mniejszego, lub większego, w tej edycji gry, szczęścia graczy? Odpowiedź jest oczywista: jak szczęście graczom dopisze - trzeba pieniądze wypłacić, niezależnie od tego, jak dużo wygranych było i jak duża to jest łącznie kwota, ale też i odwrotnie - robi Totalizator oszczędności, jak gracze masowo pudłowali, wobec czego te regulaminowe 50 procent to tylko teoria, odnosząca się nie do pojedynczej edycji, w której suma wypłat wygranych może nawet znacznie odbiegać od 50 procent, lecz do dłuższego czasu, np. roku, w którym Totalizator raz dokładając, innym razem oszczędzając, powinien średnio wyjść na te wypłacone 50 procent łącznej sumy, dziennych sum stawek. Ułatwiając i podpowiadając graczom jak skuteczniej grać, tak na pierwszy rzut oka działałby Totalizator na swoją niekorzyść - być może byłby zmuszony do większych wypłat niż 50 procent sumy rocznych stawek. Mam na tą wątpliwość odpowiedź i to nawet nie jedną: * po pierwsze na etapie projektowania gry i tabeli wygranych można było założyć, że gra szczególnie zachęca do podejmowania prób przewidywania wyników i to w jakimś procencie udanego przewidywania, wobec czego suma wygranych może być większa, niż by to wynikało z czysto teoretycznego prawdopodobieństwa i odpowiednio dopasować do takiej możliwości wysokość wygranych w tabeli - z jakimś marginesem bezpieczeństwa, * jeżeli jednak tak się nie stało, margines dodatkowych wypłat wynikających z „zaradności” graczy nie został uwzględniony i faktyczne wypłaty przekraczałyby 50 procent sumy stawek, to też nie ma problemu; ustawa na podstawie której organizowane są gry liczbowe wyraźnie stwierdza, że na wygrane należy przeznaczyć nie mniej, niż 50 procent sumy stawek, zatem można więcej, oczywiście tyle, by na grze organizator jednak zarobił, * stosunkowa łatwość wygrywania popularyzowała by grę i zwiększała ilość uczestników, wobec czego nawet przy zwiększonych wypłatach, w myśl starej jak kapitalizm zasady: duży obrót, mały jednostkowy zysk, organizator zarobił by swoje. Konsekwentnie należałoby jednak wtedy nie podnosić, lecz obniżyć stawkę zakładów, bo to najsilniej wpływa na to, ile zostanie ich zawartych, * im większa ilość uczestników gry i więcej zawieranych zakładów, tym zgodnie z opisanym już prawem wielkich liczb mimo wszystko większa zgodność ilości trafnych typowań z teorią, wobec czego lepsza (dla organizatora) proporcja pomiędzy tym, co mu zostanie, a wypłatami wygranych. Zwiększanie ilości uczestników gry i ilości zawieranych zakładów, to po prostu w przypadku Multi Lotka, najlepsza gwarancja utrzymania przez organizatora zysku z gry na odpowiednim poziomie. I odwrotnie: ograniczenie ilości zawieranych zakładów, jak zrobił to obecny Zarząd Spółki, to zwiększenie ryzyka opłacalności gry, wręcz ignorancja i świadectwo matematycznego dyletanctwa. W tym momencie zaczynamy już powoli dochodzić do odpowiedzi na zadanie w tytule tego tekstu pytanie: dlaczego nie gram w Multi Lotka, mimo atrakcyjności tej gry, atrakcyjności, którą opisywałem na początku tego tekstu? Otóż mniej więcej od roku 2004 ta łatwość wygrywania w Multi Lotka w oparciu o obserwację wyników jakby zmalała i nie jest to tylko moje odczucie, zwróciło na to uwagę wielu zaprzyjaźnionych graczy. Tak jakby rachunek prawdopodobieństwa w odniesieniu do kul i znajdujących się na nich liczb może nie przestał, ale zaczął słabiej, niż poprzednio, działać. Tylko ten jeden fakt może nie skłoniłby mnie do zastanowienia, ale doszedł i inny: otóż ostatnią informację - mimo, że interesuję się tym tematem szczególnie i często zaglądam na stronę internetową Totalizatora - o procentowym podziale rocznej sumy stawek pomiędzy graczy i organizatora widziałem bodaj za rok 1999 (było wtedy 51,3% dla graczy do 48,7% dla Totalizatora). Od tego czasu nie wiem, jaki procent z rocznej sumy stawek wypłacił Totalizator jako wygrane w Multi Lotku. W styczniu ub. roku zaczął także Totalizator ukrywać informację o wygranych wyższych stopni, a dokładniej o ich coraz częstszym braku - zniknęły te wygrane z drukowanych przez lottomaty wyników i tylko odwiedzając stronę internetową Totalizatora możemy zaspokoić ciekawość, przy czym nadal nie wiadomo, jaki procent sumy stawek w danym dniu należy się graczom, jako wygrane. Uruchomiłem więc wyobraźnię i zacząłem mieć wątpliwości. Oto one, z bardzo wielkim zastrzeżeniem, że to tylko moja, wprawdzie logiczna, ale jednak hipoteza, która mimo to skłoniła mnie do zaprzestania gry. Otóż rok 2004 nie był dla Totalizatora dobry pod względem obrotów, prawdopodobnie także w Multi Lotku, a każdy minister finansów naciska na Zarząd Spółki, by zasilał budżet jak największymi kwotami z podatku od gier i dywidendy z zysku (Totalizator jest jednoosobową spółką Skarbu Państwa). Jak podatek jest mniejszy, bo gracze słabo grali, to wpłaty do budżetu można podratować dywidendą. Ale w tym celu trzeba mieć większy zysk! W odniesieniu do gier liczbowych, w których regulaminach mamy sztywny podział procentowy (najczęściej 50 : 50) sumy stawek pomiędzy graczy i organizatora nic nie da się zrobić, ale w Multi Lotku, z płynną granicą podziału, dlaczego nie! Wystarczy tylko tak pokombinować, żeby do graczy trafiło mniej, niż 50 procent sumy stawek, czyli po prostu by częściej pudłowali, niż wygrywali. Jak to zrobić, skoro losowania są publiczne i obserwowane przez miliony oczu? Nie jest to wcale trudne, wystarczy utrudnić wyciąganie dobrych wniosków z obserwacji tym graczom, którzy taką obserwację wyników prowadzą, czyli tak na oko jakiejś połowie wszystkich grających (prawie każdy grający na tzw. własne liczby w taką obserwację, a nawet dokładną statystykę i analizę się bawi). A jak utrudnić? - Też nie ma problemu i nie trzeba wcale, jak w pokazywanym niedawno w telewizji filmie, wstrzykiwać do niektórych kul farby, by były cięższe. Wystarczy często zmieniać warunki eksperymentu, jakim jest niewątpliwie losowanie, po prostu zmieniając zestaw kul, które w danym dniu, w konkretnej edycji gry wrzucamy do maszyny. Czy musi to być za każdym razem nowy zestaw? - Nie musi. Można mieć w szafie (ponoć pancernej) kilka, czy nawet kilkanaście zestawów kul i wrzucać je „po uważaniu", raz ten, raz inny. Jeżeli przyjmiemy, że mimo sprawdzania kul „na identyczność” różnią się jednak na tyle, że w każdym z zestawów preferowane (częściej od innych wylosowywane) pod względem cech czysto fizycznych są inne kule, to taka zmiana zestawów kul, z dnia na dzień, praktycznie uniemożliwia wyciągnięcie jakichkolwiek wniosków i skuteczne typowanie „pod statystykę". Nie da się po prostu nic trafnie „przepowiedzieć", jeżeli tylko organizator gry wie, jaki zestaw wrzuci do maszyny losującej w danym dniu. A wspomagający się obserwacją i statystyką gracze znacznie częściej pudłują, dzięki czemu Totalizator wypłaca mniej wygranych i ma większy zysk. Czy tak jednak rzeczywiście jest, czy zestawów kul jest kilka i są codziennie zmieniane? - Niestety nie wiemy, ponieważ wszystko, co ujawnił kiedykolwiek Totalizator, to informacja, że cały zestaw kul jest zmieniany w przypadku, gdy nawet tylko jedna, zostanie uszkodzona mechanicznie. Czy zestaw jest użytkowany non stop w kolejnych losowaniach do tego momentu? - Informacji o tym organizator znowu nie był uprzejmy nigdy podać. Ale też i nie obiecywał, że poda, ani nie zobowiązał się, że nie będzie zmieniał zestawów kul, czy podawał informacji o tym. Nie można więc mieć o to pretensji, można co najwyżej przestać grać, jeżeli żywi się jakieś podejrzenia, a taki sposób prowadzenia gry przez organizatora komuś nie odpowiada. Ponieważ należałem do graczy urozmaicających sobie zabawę grą „pod statystykę", to mając moim zdaniem uzasadnione podejrzenia, że nie ma to sensu - przestałem grać. Sądzę, że zrobiło tak więcej graczy, zwłaszcza po podwyżce o 100 procent ceny zakładów, pod koniec 2006 roku. I na tym można by właściwie skończyć, gdyby nie to, że raz uruchomiona wyobraźnia nie przestaje pracować, a pociągnięcie rozumowania na temat tego, co może jeszcze wynikać z podmian zestawów kul - kusi. Oczywiście znowu podkreślam, że są to rozważania czysto teoretyczne i wynikające tylko i wyłącznie z braku dokładnej, szczegółowej i rozwiewającej wszelkie wątpliwości informacji od organizatora gry o „kuchni” losowań, ale niestety prowadzące do nieciekawych wniosków. Mogłaby im zapobiec informacja, dostępna, np. na stronie internetowej Totalizatora, zamiast rozmaitych bzdetów, o misji i wizji Spółki, tak jak to jest obecnie Te moje, czysto teoretyczne rozważania o tym, czego nie robi (chcę wierzyć) organizator, ale jest możliwe w świetle tego, co wiemy my gracze, zacznę od informacji, że zestawy kul są sprawdzane przed użyciem. Sprawdzaniem zajmuje się (wg oficjalnych materiałów Spółki) pracownia probabilistyki WAT. Kule są sprawdzane indywidualnie, pod względem cech fizycznych mogących mieć wpływ na wylosowanie (w podciśnieniowej maszynie losującej), a więc rozmiarów, wagi, kształtu itp. Sprawdzenie dotyczy też całych zestawów, w których ilość kul zależy od tego, do jakiej gry zestaw jest przeznaczony. No i teraz coś istotnego: Zestawy są ponoć testowane także pod kątem spełniania warunku przypadkowości wylosowania, czyli po prostu test ma pokazać, czy mimo spełniania przez pojedyncze kule norm dotyczących ich jakości, któraś, czy któreś z nich, nie są mimo wszystko losowane znacznie częściej, lub znacznie rzadziej, niż to wynika ze statystycznego prawdopodobieństwa. Dobrym pytaniem jest, jak wygląda taki test? Trudno sobie wyobrazić coś innego, jak po prostu wrzucenie kul konkretnego zestawu do maszyny losującej ileś razy z rzędu (np. 50), staranne odnotowanie wyników, podliczenie częstotliwości wylosowań poszczególnych kul (liczb) i dokonanie oceny, czy częstotliwość wylosowań jest w granicach statystycznej normy. Jednak trudno sobie także wyobrazić, by zawsze i dla każdego zestawu było tak, że poszczególne kule zostały wylosowane tyle samo razy. Można nawet założyć wręcz odwrotną sytuację: zawsze będzie tak, że niektóre kule zostaną wylosowane więcej (być może znacznie więcej), a niektóre mniej (być może znacznie mniej) razy, ale jednak w granicach statystycznej normy. Zapis takiego testu, to po prostu coś, co nazywa się w technice charakterystyką, w tym przypadku charakterystyką zestawu kul przeznaczonych do losowania. I ta charakterystyka w praktyce może informować, na wylosowanie których kul, z konkretnego zestawu jest większe, a których mniejsze prawdopodobieństwo. Czyżby właśnie dlatego człowiek wykonujący testy nie może, jak to publicznie zostało podane, grać w totolotka? Jeżeli tak, to wobec tego bardzo istotna zaczyna być odpowiedź na pytanie, co dalej z taką charakterystyką? Czy dostaje się ona np. w ręce osób prowadzących losowania, czy Totalizator dostaje tylko lakoniczną informację, że przekazywane zestawy są w porządku? Jeżeli Totalizator oficjalnie nie dostaje charakterystyk zestawów, to oczywiście w zasadzie kończy sprawę, chociaż bez trudu mogę sobie wyobrazić przekazanie takiej informacji nieoficjalnie. Gorzej, jeżeli je oficjalnie dostaje. Cóż bowiem może dziać się dalej ? Otóż przy skomputeryzowanym systemie zawierania zakładów bardzo łatwo, jeszcze przed losowaniem, podliczyć obstawy poszczególnych liczb (tu też brak odpowiedzi, czy to się robi w Totalizatorze? - a wielu graczy zadaje to pytanie!). Jeżeli wiadomo, że niektóre liczby zostały obstawione przez graczy częściej, a niektóre mniej razy, to nic prostszego, jak odpowiednio do takiej wiedzy dobrać (wyjąć z szafy pancernej w której przechowuje się zestawy) na ten dzień zestaw z odpowiednią charakterystyką - w zależności od tego, co chcemy zrobić: czy dać ludziom wygrać, czy wręcz przeciwnie - i wrzucić do maszyny. Oczywiście nie ma pewności, że za każdym razem to zadziała - ma prawo się zdarzyć, że nie, ale dla serii losowań, można powiedzieć statystycznie, może to działać całkiem dobrze. Oczywiście trzeba też zapytać, czy jeżeli chcemy dać w ten sposób wygrać, to czy wszystkim ludziom, czy być może tylko wybranym i czy osoba prowadząca losowania, mająca odpowiednią wiedzę o zestawach kul i decydująca o tym, który z tych zestawów trafi do bębna maszyny, nie jest przypadkiem dla tych wybranych dobrą wróżką, podającą 2 - 3 „pewne” liczby, czy wręcz spełniającą każde życzenie złotą rybką (jeżeli zagrają oni z odpowiednim przebiciem stawki)? Wygrane w Multi Lotku nie są jednostkowo takie znowu duże i łatwo ukryć fakt wzbogacenia, wobec czego takie „porady” mogłyby być bardzo atrakcyjne. A jeżeli nawet osoba prowadząca losowanie jest kryształowo uczciwa, w co bardzo chcę wierzyć i nie pracuje na pół etatu jako złota rybka, czy nie ulega naciskom, by poprawić wynik finansowy Spółki? Chociażby po to, by kierownictwo mogło sobie przyznać ekstra premię, bo nawet te kilka procent rocznej sumy stawek, nie wypłacone graczom, to przy około miliardzie obrotów całkiem spora kwota? Jak się to wszystko sobie wyobraża, to zaczyna np. zastanawiać uparte wypychanie komisji nadzorującej losowanie sprzed kamer. Albo jej skład - wyłącznie z emerytowanych byłych pracowników Totalizatora, bez np. tzw. czynnika społecznego. Albo zakres jej działania: czy nadzoruje także to, jaki zestaw trafi do bębna maszyny, czy tylko grzecznie podpisuje protokół. No i takie refleksje jeszcze bardziej zniechęcają do gry w Multi Lotka. I to właśnie do Multi Lotka, gdyż w innych grach takie hipotetyczne manipulowanie wynikami nie ma sensu z powodu po pierwsze „sztywnego” podziału sumy stawek - i to w każdej edycji - pomiędzy graczy i organizatora, a po drugie trafne typowanie 2 - 3 liczb (tyle dawało by się praktycznie wymanipulować) nie przekłada się, jak w Multi Lotku, na konkretne, wygrane pieniądze. Ale trzeba jednak także pamiętać, że Multi Lotek, to około 40 procent obrotów Spółki. Na koniec wypada powtórzyć moją mantrę: hazard, nawet w takim „ludowym” wydaniu, jakim są gry liczbowe jest rzeczą złą, ale jednak mniej szkodliwą, niż inne nałogi i odpowiadającą na zapotrzebowanie społeczne, czy się nam to podoba, czy też nie. Jego negatywne oddziaływanie można by jeszcze bardziej zrównoważyć, zachęcając przy okazji graczy do poszerzenia swojej wiedzy matematycznej i treningu logicznego rozumowania, co być może przyniosłoby w wymiarze społecznym nawet większą korzyść, niż te miliardowe kwoty, wpłacane przez Spółkę do budżetu Państwa Ale i te kwoty mogły by być większe, gdyby zarządzanie Spółką stało na wyższym poziomie, co jest nieustającym leitmotivem moich tekstów, również tego, pokazującego do jakich skutków i podejrzeń może doprowadzić lekceważenie obowiązku rzetelnej informacji przez ludzi. zarządzających Spółką i przepływem wielkich w niej kwot. A wbrew dobremu samopoczuciu zarządzających podejrzenia o „przekręty” przy losowaniach ma wielu graczy. Tyle, że sondaże przeprowadzane na ten temat nie mówią prawdy, gdyż o zaufanie pytani są gracze, a nie ci co przestali grać, lub nigdy nie grali, nie mając zaufania. Ale i ci co grają niechętnie przyznają się do swoich wątpliwości - byłoby to w oczywisty sposób sprzeczne z faktem, że jednak grają, a więc kwestionowało logikę ich postępowania. Liczą po prostu na to, że organizator w jakimś momencie zagapi się i da w końcu wygrać. Nie można więc zbywać wątpiących lekceważącym „czego to ludzie nie wymyślą!", tylko rzetelnie i dokładnie informować - lub postarać się o inne zajęcie. Krzysztof Płocharz |
2015-02-01 (10:16)![]() Data rejestracji: 2009-04-30 00:00:00 Ilość postów: 820 ![]() | wpis nr 872 374 [ CZCIONKA MONOSPACE ] @Micowhy Jeden z cytowanych przez Ciebie artykułów, z wpisu nr 871 947 ("OZON nr 34") jest mi znany, powoływałem się kiedyś na niego w moich postach. Konkretnie chodziło mi o to, że implementując sugerowane przez cytowanego polskiego kryptologa mechanizmy można byłoby część informatyczną obsługi gier losowych Totalizatora uczynić naprawdę bezpieczną a co więcej, "odporną na pomówienia". W przytoczonych opisów "kuchni losowań" widać, że wszystko odbywa się bardzo siermiężnie. Do tego wystąpiły drastyczne przypadki "gubienia wygranych" przez system - wygrana na kuponie nie była rozpoznawana przez system, zwycięzcy dochodzili jej przed sądem. Dobrze uszczelniona kryptograficznie procedura rejestrowania kombinacji użytkowników wykluczałaby nawet teoretyczną możliwość dopisania kuponu po losowaniu. Pozwoliłaby też na online'ową weryfikację przez graczy czy ich kupon został poprawnie zarejestrowany. W chwili obecnej nieuzasadniona moim zdaniem zasłona informacyjna wokół Totalizatora szkodzi mu, napędzając najrozmaitsze przypuszczenia. A Totalizator nie robi nic, by te wątpliwości rozwiać. A szkoda, bo polepszyłoby to jego nienajlepszy "pijar". Podobnie uważa zresztą pan Krzysztof Płocharz. Pozdrawiam ciepło, Amadeus |
2015-02-03 (12:42)![]() Data rejestracji: 2009-04-30 00:00:00 Ilość postów: 820 ![]() | wpis nr 873 037 [ CZCIONKA MONOSPACE ] Ciekawostka dla osób podejrzewających loterie o manipulacje: "A statistical test to detect tampering with lottery results" Abstract. We consider the minimal distance between the winning numbers in lottery as a statistical measure to detect tampering with lottery results, and apply it to the past results of eight national lotteries: EU (EuroMillions), Belgium, France, Greece, Ireland, Italy, Spain, and the UK. The results show no evidence of tampering, but they also show France to be on the borderline. http://eeme.ucd.ie/~kdrakaka/work/publications/C022.A_statistical_test_to_detect_tampering_with_lottery_results.pdf Metody opisane w tej pracy można zaimplementować do zbadania losowań gier TS. Przy okazji. skoro odległości między wystąpieniami liczb są "sygnaturą losowości", mogą być również dobrą podstawą do prognozowania. Pozdrawiam ciepło, Amadeus |
2021-07-12 (11:30)![]() Data rejestracji: 2005-11-07 00:00:00 Ilość postów: 22655 ![]() | wpis nr 1 371 544 [ CZCIONKA MONOSPACE ] 🤔 |
| Dodaj wpis w tym temacie | Spis tematów | Wyniki lotto | Strona: 1 Wyślij wiadomość do admina |